Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

6 września 1940 r. - mjr pil. Zdzisław Krasnodębski (303 Dywizjon)

Poniższy tekst to relacja mjr. Zdzisława Krasnodębskiego (wówczas dowódcy 303 Dywizjonu Myśliwskiego im. Tadeusza Kościuszki) z lotu na patrol 6 września 1940 r. Tekst został spisany wkrótce po opisywanych wydarzeniach:

Piękna pogoda i też wrzesień, ale już nie w Zielonce - to "Battle of Britain". Przez megafon pada zapowiedź: "Polska Eskadra start!". Po paru minutach jesteśmy w powietrzu i nabierając wysokości, lecimy w stronę Kanału. Po drodze spotykamy inne dywizjony - lecą w tę samą strefę. Na horyzoncie ukazują się nam niemieckie bombowce, idące na Londyn. Mamy położenie ze słońcem, a więc dogodne do ataku. Oglądam się, czy nie ma z tyłu 109-tek. Obserwacja pod słońce trudna, ale żadnych obcych maszyn nie spostrzegam, więc pełen gaz i do szkopów. Cała uwaga przenosi się do przodu, aby jak najszybciej dojść i jak najdokładniej wycelować. Chęć zwycięstwa jest tak wielka, że zapomina się o wszystkim, co się dzieje dokoła - widzi się tylko wroga.

Nagle posypało się szkło z zegarów, zbiornik podziurawiony pociskami - leje się z niego płonąca benzyna. Cała kabina wypełniona ogniem. Chcę jak najszybciej wyskoczyć, ale nie mogę odpiąć pasów. Krótki moment rezygnacji, lecz chęć życia zwycięża. Odpinam wreszcie pasy, kabinę, drzwiczki i wyskakuję. Pamiętając przykre doświadczenia z Polski, spadochronu nie otwieram, aby jak najszybciej wyjść ze strefy walki i nie być celem. Po pewnym czasie decyduję się na otwarcie spadochronu, lecz tu nowe zmartwienie: w czasie opuszczania maszyny przekręcił mi się spadochron i nie mogę znaleźć rączki, a ziemia szybko się zbliża. Znajduję jednak rączkę i pociągam. Silne szarpnięcie - robi się cicho i spokojnie, tylko z góry dochodzą odgłosy walki. Po chwili usłyszałem zbliżającą się maszynę i pomyślałem o historii, która lubi się powtarzać. Na szczęście był to Hurricane, który osłaniał mię do samej ziemi. Dowiedziałem się później, że był nim Witek Urbanowicz, który w pierwszym momencie, biorąc mię za Niemca, chciał zmienić kierunek mojej drogi.

Dochodząc do ziemi myślałem, że już koniec z przygodami, ale okazało się, że jeszcze nie, bo z domów i zarośli zaczęły się wyłaniać sylwetki Homeguardzistów z gotowymi do strzału karabinami, w nadziei upolowania niemieckiego paraszucisty, lecz spokojni Anglicy nerwowo wytrzymali i nie strzelali.

Potem długo, długo szpital i wszystko jak w powieści: dekoracja przez Naczelnego Wodza, odwiedziny kolegów, troskliwa opieka miłej siostrzyczki - tylko że w powieści wszystkie zdarzenia następują po sobie w znacznie mniejszych odstępach czasu i tak cholernie nie boli.

Zdzisław Krasnodębski