Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

16/17 sierpnia 1944 r. - plut. pil. Leszek Owsiany (1586 Eskadra)

Poniższy tekst to relacja plut. Leszka Owsianego (wówczas pilota 1586 Eskadry do Zadań Specjalnych) z lotu nocą z 16 na 17 sierpnia 1944 r. Tekst został spisany ok. 10 lat po wojnie:

- Celem dzisiejszej operacji nocnej będzie Warszawa i Puszcza Kampinoska - tymi słowami rozpoczął oficer intelligence odprawę załóg. Na ścianie wisi mapa Europy, a pośrodku niej widnieje w czerwonym kole Warszawa. Obok mapa Warszawy z naniesionymi terenami, znajdującymi się w rękach powstańczych. - Trasa dowolna, według uznania załogi z uwzględnieniem omijania nowych punktów obrony artylerii przeciwlotniczej i rozmieszczenia niemieckich eskadr nocnych myśliwców, wszystko to naniesione na mapie operacyjnej według najnowszych informacji wywiadu. Godzina startu dowolna, lecz nad celem musicie być pomiędzy dwudziestą czwartą a drugą, by uniknąć w drodze powrotnej ataku niemieckich myśliwców nad Węgrami i Jugosławią. Pamiętajcie, że o czwartej dwadzieścia wstaje słońce - zakończył oficer.

Z chwilą przesunięcia się frontu wschodniego na teren Polski, eskadry myśliwców niemieckich zostały skoncentrowane na Węgrzech, w Czechosłowacji, Rumunii i w Polsce. Coraz więcej przybywało ich na mapie operacyjnej. Do mojej załogi na dzisiejszy lot doszedł drugi pilot sierżant Kretowicz, drugi nawigator porucznik Łopuszański i porucznik Bernhardt. Byli to chłopcy - jako świeża załoga - przybyli z Anglii, mający odbyć lot zapoznający ich z całokształtem operacji.

Jest godzina 14, słońce z bezchmurnego nieba pali niemiłosiernie. Poczciwe Halifaxy - rozrzucone wzdłuż drogi okalającej lotnisko zdają się chwiać w rozgrzanej, przyziemnej warstwie powietrza. Nasza "E" jak Ewa przysiadła na amortyzatorach załadowana do ostatnich granic. Prowizoryczny natrysk, zainstalowany na płaskim dachu naszej kwatery, zmywa pot i daje chwilową ulgę.

Godzina 18.30. Przed rozruchem silników podjeżdża dowódca i częstując nas papierosami mówi:
- Właściwie cała załoga ukończyła już kolejkę, lecz ze względu na obecną sytuacje walczącej Warszawy i brak załóg zostaliście dzisiaj jeszcze wyznaczeni. Jest to wasz ostatni lot. Za trzy dni odpływacie z Neapolu do Anglii.
- Żarty na bok panie majorze, tylko nie ostatni lot - oburzył się Stefek Bohanes - operacyjny może, ale nie ostatni. Wybucha ogólna wesołość. Dowódca zapytał:
- Od kiedy jesteś przesądny?

Godzina 19 - start. Osiem tysięcy koni mechanicznych na pełnym gazie rwie maszynę naprzód. Potężne Herkulesy grzmią basowo, a śmigła wydmuchują chmury piasku z "runway'u", wykonanego z porowatej blachy. Maszyna wolno podnosi ogon i nabiera szybkości. Samolot przeładowany z trudem odgrywa się przy końcu wybiegu. Skrzydła nie znajdują pełnego oparcia w rozgrzanym powietrzu i bardzo wolno nabieramy wysokości. Temperatura w maszynie zaczyna opadać, a wraz z nią wraca swoboda oddechu i świeżość. Oddaję ster drugiemu pilotowi i zaczynam ubierać się w battle-dress. To samo czyni reszta załogi. Po nabraniu 900 stóp wysokości bierzemy kurs 030˚ i nadal wznosząc się żegnamy lotnisko i przyjazny brzeg włoski.

O godzinie 20 kończy się Adriatyk i przelatujemy wybrzeże Albanii. Tarcza słońca powoli zaczyna zachodzić. Niebo bez jednej chmurki. Przelatujemy nad terenami górzystymi. Wiemy, że tu jeszcze jest bezpiecznie, gdyż lotniska myśliwców znajdują się dalej, no północ. Kapitan Schöffer. nawigator, stary "wyjadacz", podaje poprawkę kursu.
- Uwaga - mówi tylny strzelec - nierozpoznana maszyna za nami w lewo. Wnet się okazało, że to leci "Liberator", jeden z dwóch, które mamy w naszej eskadrze. Tylny strzelec Jasiu Lück, o dużym doświadczeniu bojowym, był naprawdę wspaniałym strzelcem i wyśmienicie znał się na taktyce walki z myśliwcami. Lot przebiega spokojnie, silniki zgrane pracują, na obrotach i "booście" przelotowym. Zapadł już zmrok. Stefek przeszedł do wieżyczki "astro" i zameldował do bazy, że obserwuje. Jednak monotonię lotu przerywa nagle silny ogień przeciwlotniczy z lewej strony. Widać flary i markery. Tak, to jest zapowiedziana na odprawie przez naszego intelligence wyprawa bombowa na Budapeszt. W dole powitają pożary i niebo zaczyna różowieć, by wreszcie zapłonąć wielką łuną. W maszynie spokój. Z wyjątkiem nowych członków załogi, którzy pierwszy raz odbywają lot bojowy, jest to nowość, która wywołuje rozmowę.
- To ma być ogień? Ogień zobaczycie nad Warszawą, a teraz spokój i lepiej wypatrujcie, aby się jakiś myśliwiec do nas nie przyczepił.
- Halo Leszek? Tu Władziu. Wejdź na kurs trzysta trzydzieści. Za godzinę Tatry. Wszystko gra OK.

Nad Czechosłowacją łapią nas cztery reflektory. Jasiu posyła im serię z czterech browningów. Reflektory gasną. Przed nami chmury, a po chwili nad wszystko wybija się szczyt Giewontu. Za każdym lotem do kraju widok Giewontu napełniał nas radością bo jeszcze chwila, a polecimy nad Polskę, nad ukochaną ziemią. Przechodząc Tatry odezwał się Stefek:
- Chłopcy, jesteśmy u siebie, w Polsce, w domu. Widzicie Tarnów z prawej strony? Tam jest mój dom, tam jest moja matka i rodzina. A po chwili: - Bóg jeden wie, kiedy się z wami zobaczę.
Słyszę głos Władka:
- Kurs zero piętnaście, możesz schodzić.

Po przejściu Wisły i ustaleniu pozycji mała poprawka kursu i teraz zaczyna się lot, który daje największą przyjemność. Podnoszę fotel, uchylam szybę kabiny, by lepiej widzieć i zaczerpnąć pełną piersią polskiego powietrza. Wyczuwam wzrastające napięcie załogi. Teraz tylko jeden cel. Przedostać się nad Warszawa i rzucić ładunek jak najdokładniej.

Obrona przeciwlotnicza na pewno wzrosła. Pożary, tak pożary, które najbardziej utrudniają odnalezieniu celu. No kursie widać czerwony "beacon" niemiecki. To lotnisko kieleckie. Tutaj w 1939 roku, pierwszego września wykonałem pierwszy samodzielny lot na RWD-8. Daleko w prawo widać pożary, tam przechodzi front. Widać błyski ciężkiej artylerii frontowej. Przed nami na kursie jaśniejące niebo. W miarę zbliżania się rozumiemy przyczynę. To łuna płonącej Warszawy. Drugi pilot trąca mnie wskazując na łunę i pyta:
- Czy to możliwe, że to z Warszawy?
Skinąłem głową, wtedy jego wyciągnięta ręka zacisnęła się i usłyszałem w słuchawkach litanię, rozstawiającą Hitlera i całą jego bandę po kątach. Odzywa się Władek:
- Za chwilę Wilanów, podam ci, a co dalej - to wiesz.

Plan byt taki: zrzutu mamy dokonać na Placu Napoleona. By uniknąć obrony przeciwlotniczej wokół Warszawy, postanowiliśmy lecieć od Wilanowa nad Wisłą do Mostu Poniatowskiego, a później ponad dachami na cel. Zakręt w prawo, potem w lewo, trochę wolant od siebie, omal że muskając wodę kadłubem i środkiem Wisły zbliżamy się do mostu. Do kabiny wdziera się swąd płonącego miasta. Nagle, z prawej strony maszyny, z Pragi błyskają reflektory, ustawione na brzegu i momentalnie nas chwytają w świetlne kleszcze. Zaskoczenie kompletne - czyżby tam byli Niemcy? Seria z tylnej wieżyczki gasi je momentalnie. Zbliżają się filary mostu, lekkie podciągnięcie i maszyna w zakręcie wychodzi nad dachy. Chmury dymu, odblask pożarów odbija się w kabinie, co sprowadza widoczność poziomą prawie do zera. Wołam do nawigatora:
- Drzwi bombowe otwarte - redukuję szybkość.
Słyszę:
- W lewo, w lewo, dobrze... - i w tej chwili na moment zobaczyłem przed maszyną "Prudential". Lekkie pochylenie samolotu na skrzydło, tyle, by ominąć drapacz. Samolot raptownie podskoczył w górę - ładunek zrzucony. Maszyna jakby od razu odmłodniała. l poweselało, że najważniejsze zadanie spełnione. Zamykam drzwi bombowe i daję gazu. Zwiększamy szybkość. Cytadela otwiera ogień, wprost przed nami z dachu sypią się perełki. To kaem niemiecki. Przedni strzelec nie zostaje dłużny i rąbie krótkimi seriami. Dymy rzedną i schodzimy znad miasta. Lecimy w lekkim zakręcie w lewo i po chwili poznaję gliniankę we Włochach. Minęliśmy dworzec kolejowy Włochy i po chwili dolatujemy do Alei Żwirki i Wigury. Tu wyrasta ściana ognia z lekkiej broni przeciwlotniczej (jak się po tym dowiedziałem, stały tam niemieckie oddziały pancerne). Uratowała nas mała wysokość i szybkość. W miarę oddalania się od Warszawy przychodziło odprężenie.

Na razie każdy z nas przeżywał w sobie wrażenia i cisza panowała w maszynie. Słyszę w słuchawkach stek przekleństw, poznaję - to Jasiu - tylny strzelec:
- Władziu, odzywam się, czy jesteś pewny, że zrzut poszedł celnie?
- Jestem tego pewny, na sto dwa.
- To dobrze.
Szczęście, że udało się przy jednym nalocie.
- Ale młócą - odzywa się Stefek - pewno któregoś Anglika obrabiają, leci za wysoko, bo tak każe "Kings Regulaiton", a oni się tego trzymają.
- A tu trzeba na chłopski rozum - dokończył Grzesiu - mechanik pokładowy.
- Słuchaj Grzesiu, zbiorniki całe?
Odpowiada, że zegary wykazują wszystko OK. Drugi pilot podaje palącego papierosa i z przyjemnością go palimy. Władek podaje poprawką kursu i oznajmia, że za pięć godzin będziemy w Brindisi. Zmęczenie i przeżycia dają znać o sobie. Prawie co noc dziesięć godzin w powietrzu. "Kosiak" przyjemny, dobra widoczność i pomyślałem, żeby to tak cała trasa wyglądała do bazy. Jednak spotkania z myśliwcami dwa dni wcześniej koło Nowego Sącza, nie dawały spokojnie myśleć. Wówczas były chmurki i Jasiu znowu się spisał na medal. To już nie te spokojne loty, gdy front byt na Ukrainie, gdzie Niemców w powietrzu zupełnie nie było. Ktoś mnie trąca i podaje kubek od termosa. Ach, jakie wspaniałe wino z lemoniadą i kostką lodu.

Odzywa się Stefek głosem zatroskanym:
- Czy też nasza paczka spadła nieuszkodzona?
Każda załoga przed lotem do kraju doczepiała do pak swoją paczkę, zawierającą pomarańcze, migdały, figi z kartką, zawiadamiającą, że to od załogi.

Minęliśmy Wisłę i widoczność zaczęta się pogarszać. Po krótkiej naradzie postanowiłem rozpocząć wznoszenie. Na trzech tysiącach stóp - mleko. Nabieramy wysokości, aby bezpiecznie przelecieć Tatry. Władek oznajmia, że za piętnaście minut przelecimy granicę. Silniki pracują równo i cisza zalega w maszynie. Nagle odczuwam duży wstrząs samolotem, szarpnięcie wolantem do przodu, widzę błysk na szybach kabiny. Maszyna gwałtownie przechodzi do lotu nurkowego. Chwytam wolant i natychmiast zostaje mi wyszarpnięty do przodu. Maszyna nabiera szybkości. Przy pomocy drugiego pilota (dwuster) udaje się nam samolot wyprowadzić do łagodnego opadania, lecz nie możemy doprowadzić maszyny do horyzontu. W słuchawkach cisza, rozumiem - telefon pokładowy uszkodzony. Straciliśmy około tysiąc stóp. Więc ziemia jest niedaleko. Oceniam sytuację, pozostaje jedno wyjście. Krzyczę do drugiego pilota:
- Skakać!!!

Do kabiny wdziera się prąd powietrza i kurz z podłogi zasypuje oczy. Właz do skoku otwarty, w otworze podłogi widzę znikające jedna za drugą sylwetki. Staram się utrzymać maszynę jak najrówniej w locie, by dać załodze maksimum bezpieczeństwa podczas skoku. Czas teraz na mnie. Lecz gdzie mój spadochron? Rozumiem, spadochronu nie podał mi mechanik pokładowy, a to należało do jego obowiązku. Patrzę na właz i widzę jak się podnosi i wołam:
- Spadochron!
W tej chwili ręce podają mi upragniony spadochron. Sytuacja krytyczna, wolant mam ściągnięty na piersiach i on nie pozwala zahaczyć spadochronu na karabińczyki. Oddać wolant oznacza natychmiastowe przejście do lotu nurkowego, co uniemożliwi wydostanie się z kabiny do włazu. Krzyczę do Jasia: skacz! On jednak pokręcił głową przecząco. Pozostał więc tylko jeden ratunek - przymusowe lądowanie.

Daję pełen gaz i mały skok śmigieł. Silniki ryknęły pełną mocą, co spowodowało, że łeb samolotu dźwignął się nieco wyżej, lecz maszyna nie doszła do horyzontu. Robię zakręt o 180˚ i na dużej szybkości lecimy, byleby dalej, na równiejszy teren. Ile czasu tak wisieliśmy - nie wiem. Mnie się wydawało, że całe wieki. Ziemia zaczyna się przybliżać, widoczność lepsza. Janek znajduje się na stanowisku mechanika. Widzę drzewa szybko uciekające przed nami. Wyrzucam wiec dach kabiny, by w razie pożaru ułatwić ucieczkę z kabiny. Zapalam reflektor i w jego świetle widzę zabudowania na odległość trzystu metrów. Z prawej minęliśmy drzewo poniżej jego czuba. Wyczuwam, że tego budynku już nie przeskoczymy. Koniec lotu.

Pamiętam tylko, że uderzyłem ręką po wyłącznikach iskrowników. Czułem potworne dreszcze i zimno. Usłyszałem słowa:
- Ale jesteś potrzaskany Lechu.
Gdy wróciła mi na chwilę świadomość - leżałem na kanapie, na rozwiniętym spadochronie. Dochodził mnie płacz kobiety.
- Niemcy nas wszystkich rozstrzelają. Otwierają się drzwi, wchodzi Jasiu z dwoma młodymi mężczyznami.
- W tym stanie nie możemy jego transportować trzydzieści kilometrów przez góry. Trudno, musi zostać, to dla jego dobra. Rozumiem - niewola. Teraz dopiero widzę, te Janek jest cały i tytko chustkę ma przewiązaną na przegubie ręki - to jedyny opatrunek. Serdeczny uścisk zdrowych lewych rąk - trzymaj się Lechu - do zobaczenia.

Od drzwi zawrócił odpiął mi pas i rewolwer z futerałem położył miedzy nogami - może ci się przyda. Krótko po tym doszedł do mej świadomości warkot samochodu, potem silnik ucichł i usłyszałem mocne kroki podbitych butów w korytarzu. To Niemcy. Niewola.

W otwartych drzwiach stoi potężne chłopisko. Na piersi wisi "schmeisser". Kiwająca głową powiedział:
- Ja, ja mein Lieber.
Nagle zobaczył gapę na moim mundurze. Podszedł, uchwycił, jednym szarpnięciem zdarł i schował ją do kieszeni. Przez zaciśnięte zęby wycedził:
- Polnische Schwein.

Poczułem potworny ból w prawym boku i jak zza ściany dochodzące do mych uszu słowa:
- Winszuję - mówił czystą polszczyzną - dla pana wojna się skończyła, nic już pana życiu nie grozi. Teraz musimy wypełnić formularze Czerwonego Krzyża. Ma pan w Polsce rodzinę, kolegów w Anglii, chyba panu zależy, żeby ich powiadomić o tej drobnej nowinie. A wiec - nazwisko, stopień i numer wojskowy? A teraz... numer jednostki, miejsce stacjonowania, nazwisko dowódcy...

Znałem z odpraw specjalnych fałszywe formularze Czerwonego Krzyża, przy pomocy których niemiecki wywiad starał się zdobyć informacje. Po odmowie udzielenia dalszych informacji gestapowiec się wściekł. Otrzymałem parę uderzeń, a potem straciłem przytomność. Poczułem okropny ból w plecach, cos mną podrzuca. Widzę żołnierza Luftwaffe z karabinem. Aha, wiozą mnie ciężarówką po okropnej drodze. Gdzie jestem? Z trudem oddycham, w gardle coś tamuje oddech, małe okienko zakratowane - półmrok. Uchyla się judasz, zgrzyt klucza i wchodzi żołnierz w starszym wieku.
- Ty Polok?
Potakuję głową.
- Trzeba ci coś?
- Pić.
Po chwili wrócił ze szklanka mleka.
- Pij, tylko nie mów o tym nikomu, rozumiesz, jesteś jeńcem.
- A ty jesteś Ślązakiem-volksdeutschem?
Opuścił oczy, to była najwymowniejsza odpowiedź.

Czuję, że gdzieś mnie niosą. Trzask zamykanych drzwi, znowu podrzucanie i ten piekielny ból w plecach. Białe fartuchy, aparat rentgena i ponownie krakowskie kocie łby. Ciszę przerywają jęki, pod sufitem pali się niebieska żarówka. Specyficzny zapach - tak, to szpital. Rano siostra zawiesiła nad moim łóżkiem tablicę z napisem: "Kriegsgefangener". Siedemnaście par oczu odczytuje napis i z wyrazem niechęci kierują wzrok w moją stronę. Po wyjściu siostry dwóch rannych o kulach szybko podchodzą do mnie i mówią, że są Węgrami. Gdy się dowiedzieli, że jestem Polakiem - wyczytałem z ich twarzy i gestykulacji - radość. Wiedziałem teraz, że mam tu dwie przyjazne dusze, lecz rozmowa na migi dużo nie dała. Potem wizyta lekarza. Dowiedziałem się, że mam złamane żebra i ogólne potłuczenia. Ręka prawa ma ranę i uszkodzone ścięgna. Niemiec mówił poprawnym językiem angielskim. Powoli zaczynam kojarzyć wszystkie wypadki w całość. Co było powodem kraksy? Myśliwcy? Chyba nie. Lecieliśmy w "mleku". Może artyleria, a może sabotaż? Maszyny stały na lotnisku niepilnowane. Na salę wchodzi mężczyzna, rozgląda się, zatrzymał wzrok na moim łóżku i odczytał napis na tablicy. Niezwłocznie wyjął z teczki biały fartuch i przybory do golenia i spokojnie przechodząc od łóżka do łóżka golił chorych. Podchodzi do mnie, zakłada ręcznik pod brodę - wzbraniam się, gdyż widziałem, że pobiera opłatę. Słyszę szept:
- Siedź cicho, po to tu jestem, szukałem ciebie. Mam wiadomości, załoga bezpieczna, zginał Stefan zaatakowany na spadochronie. Pochowany został w lesie AK z salwą honorową. Matka i szwagier byli na pogrzebie, leży pod Tarnowem. Kontakt ze strzelcem ogonowym nawiązany. Baza we Włoszech zawiadomiona. Jest tu dziewczyna, salowa-sprzątaczka. Ona będzie przynosić dalsze informacje. Nikomu żadnych informacji nie udzielaj...

Wsunął rękę pod poduszkę i powiedział:
- To na drobne wydatki.
Leżałem oszołomiony. Stefek nie żyje. Reszta bezpieczna. Baza powiadomiona, a jednak myśliwiec nas zestrzelił... l przy takiej złej widoczności. Głowa mi pękała. Za dużo wiadomości na raz. Wycierając podłogę koło mego łóżka słysze cichym głosem pytanie:
- Jak się pan czuje? Koledzy się pytają.
Odpowiadam:
- Lepiej...
- Który dzisiaj jest?
- Dwudziesty pierwszy sierpnia.

Zaczynam sobie przypominać. Gestapowiec ze "schmeisserem", cela na lotnisku krakowskim - rentgen - obudzenie się w szpitalu, fryzjer - musiało być źle. Straciłem przytomność. Z każdym dniem czułem się silniejszy, rana zaczyna się goić, lecz o poruszaniu się na łóżku nie było mowy. Pewnego dnia wchodzi fryzjer, mignął okiem zaczął golić chorych. - Załoga jest razem, czekają na moment, gdy będziesz o własnych siłach mógł się podnieść i wychylić przez okno. Widzisz, to niski parter, wszystko przygotowane. Jest tu lekarz w szpitalu. Informuje nas o stanie twego zdrowia. Dalsze zlecenia od Marysi lub ode mnie - czekaj.

Ta wiadomość mnie zelektryzowała. Morowe chłopaki, działają i myślą o mnie. Dobra jest. Tylko żeby te cholerne żebra prędzej się zrastały. Liczyłem, że chyba za dwa tygodnie będę się czuł na tyle silny, a potem pomyślałem o gestapowcu i jego życzeniach. Zanosi się jeszcze na dobrą robotę, a nie bezczynność w obozie jenieckim.

...Dokąd mnie niosą łobuzy. Zabrali na nosze i przed wsadzeniem do sanitarki zobaczyłem wybiegającą Marysię z bramy szpitala - miała oczy szeroko otwarte i przerażone. Przeniesiono mnie wprost z samochodu do wagonu bydlęcego z piętrowymi uchwytami na nosze. Ścisk w wagonie okropny, wszyscy są rannymi jeńcami radzieckimi. Lżej ranni zajmowali miejsca pośrodku wagonu. Nawiązałem rozmowę z Polakiem spod Kijowa, lekko rannym w rękę. Był to mój opiekun - jak się później okazało - w czasie podróży. Jazda była koszmarna, przez całą drogę drzwi zamknięte. Dwóch jeńców umarło w wagonie na tyfus. Dręczyła mnie jedna myśl - dokąd nas wiozą? l jak to długo potrwa.

Trzeciego dnia o świcie pociąg zatrzymał się na stacji. Słychać odsuwanie drzwi wagonu. Opiekun mój po zaciągnięciu języka powiedział mi, że tu się wyładujemy. Miejscowość ta nazywała się Lahmsdorf. Na dworcu czekają podwody dla rannych. Niewesoła sytuacja. Do mych uszu dochodzi rozmowa w języku angielskim i widzę jak żołnierz w battte-dressie wchodzi do wagonu, którego prowadzi mój opiekun. Wszystko wyjaśnia się. Znajdują się tutaj dwa obozy dla jeńców radzieckich i brytyjskich. W czasie przerwy obiadowej zawiadomię komendanta obozu brytyjskiego, a gdyby zabrano cię razem z całym transportem, to i tak komendant się o ciebie upomni.

W południe przyszło czterech Anglików w asyście wartownika, bez opowiadania się komukolwiek zabrali mnie z noszami z wozu, na którym już się znajdowałem i ponieśli przez pola do obozu. Po spisaniu personaliów - kąpiel, piżama i białe łóżko. Po sześciu tygodniach zostałem wypisany z izby chorych i przeniesiony do bloków. W obozie było zakonspirowane radio i tą drogą mieliśmy dokładne informacje o sytuacji frontowej. Huki dział przy forsowaniu Odry przez Armię Czerwoną oznaczał szybkie zakończenie niewoli. 22 stycznia przez megafony obozowe ogłoszono rozkaz: w czasie jednej godziny przygotować się do marszu. Z przewieszonym kocem przez piersi i menażką przy boku rozpoczął się marsz. Marsz ten byt koszmarem. Trwał siedem tygodni, w końcu doszliśmy do Zipenheim w pobliżu Kassel. Marsz ukończyło około sześć tysięcy jeńców, a z obozu wyszło nas osiemnaście tysięcy. Mróz, głód, biegunka i nieludzkie traktowanie zrobiły swoje. Ofensywa na zachodzie uniemożliwiła Niemcom dalszą ewakuację. Obóz nasz został oswobodzony w Wielki Piątek przez armię generała Pattona. Trzy dni później, w Wielkanoc, samolotem ewakuacyjnym lądowałem na lotnisku pod Oxfordem. Teraz ja mógłbym owemu gestapowcowi powiedzieć: wojna dla mnie skończona i... dodać - zwycięska.

W parę dni później przyjechałem do lotniczej bazy zapasowej w Blackpool, gdzie przy wielkiej wrzawie powitała mnie moja załoga. Przy butelce whisky przeanalizowaliśmy dokładnie nasz feralny ostatni lot operacyjny. Okazało się, że zestrzelił nas samolot Ju-88, który miał zamontowane działko pionowo w górę. Odpalanie następowało samoczynnie za pomocą celownika radarowego. To była nowość w lotnictwie.
- Powiedz mi Jasiu? Dlaczego nie skakałeś?
- Czy miałem ciebie samego zostawić? - brzmiała odpowiedź. - l czy się nie przydałem?
Nie odpowiedziałem nic, coś ścisnęło za gardło, słowa byty zbyteczne. Głębsze spojrzenie sobie w oczy i silny uścisk dłoni - zrozumieliśmy się.
Powiedzcie jak było ze Stefkiem.
- Bo widzisz - zaczął Władek - wyskoczyłem za Stefkiem i w chwilę po otwarciu się spadochronu usłyszałem ryk silników i jednocześnie zobaczyłem smugi świetlne z cekaemów. Przy tak słabej widoczności łajdak zauważył spadochron i wyrżnął serię. Znaleźli jego ciało AK-owcy, którzy poszli na poszukiwanie. Jasiu natomiast dociągnął do nas parę dni później i zdał dokładną relację o tobie.
- A wiesz - mówi Janek - przestawiliśmy oborę, zabiliśmy bydło, a szczątki maszyny leżały na przestrzeni sześciuset metrów. Na oborze zostały stery, paręset metrów dalej lewe skrzydło, potem prawe wreszcie pękł kadłub pod moimi nogami i wtedy ja wypadłem, ty leżałeś ze trzydzieści metrów przed kabina, z której zostało trochę pogiętych blach. Następnego dnia po kraksie oglądałem resztki maszyny... a to dla ciebie - wyjął papierośnicę zrobioną z resztek "E" jak Ewa.
- A co dalej? - pytam się.
- Było morowo - ciągnie Władziu. - Wiesz, dowodziłem oddziałem trzystu ludzi, przeważnie Anglicy - uciekinierzy z Arbeitskomando. Doszło trochę Amerykanów, zestrzeleni lotnicy. Siedzieliśmy wysoko w górach bezpieczni, była radiostacja. Robiliśmy wypady w dół na niemieckie transporty. Jedzenia, papierosów i bimbru nie brakło. Po zajęciu Podkarpacia przez Armię Czerwoną udaliśmy się na punkt zborny do Krakowa, a stamtąd transportem kolejowym do Oddesy, gdzie czekały angielskie okręty. Uchodziliśmy oczywiście za Anglików. Do Anglii przypłynęliśmy dwa tygodnie temu. Tak, tytko Stefek został tam blisko swoich. Z szesnastu załóg zestrzelonych w czasie powstania tylko myśmy wrócili z Polski, a więc chłopcy - na zdrowie.

Leszek Owsiany