Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

5 września 1940 r. - ppor. pil. Stanisław Skalski (501 Dywizjon RAF)

Poniższy tekst to relacja ppor. Stanisława Skalskiego (wówczas pilota 501 Dywizjonu Myśliwskiego RAF; 501 Squadron) z lotu w dniu 5 września 1940 r. (walka z niemiecką wyprawą bombową). Tekst został spisany kilkadziesiąt lat po wojnie:

Wystartowaliśmy około siódmej rano i po nabraniu wysokości poszliśmy w kierunku Dunkierki. Gdzieś w połowie Kanału podano położenie wyprawy liczącej około czterystu samolotów. Atakowaliśmy jako pierwszy dywizjon. Latałem wtedy jako numer dwa dowódcy, z prawej strony. Dowódca, major Hogan, doskonały pilot (...) - doskonale nas wtedy naprowadził. Poszliśmy nieco na wschód, tak aby zaatakować ze słońcem, w kierunku na Anglię. Byliśmy na wysokości ok. 30 tys. stóp, czyli prawie 10 km, i z tej wysokości, patrząc ze słońcem, mieliśmy całą niemiecką wyprawę jak na dłoni. Kiedy padł rozkaz do ataku, wyłączyłem radio - z reguły je wyłączałem na czas walki, ponieważ zbyt słabo znałem angielski, aby rozumieć rzucane pośpiesznie zdania, a gwar tylko rozpraszał moją uwagę - i poszliśmy tak, jak wynikało z ustalonego porządku, w pierwszej parze. Mieliśmy doskonałą pozycję wyjściową, ten pierwszy atak więc przeprowadzony był tak jak na pokazie. Spadaliśmy na nich dosłownie niczym grom z jasnego nieba, złapałem jakiegoś heinkla, zapaliłem go pierwszą serią, przeleciałem jeszcze trochę w dół i za chwilę wystrzeliłem na dużej prędkości z powrotem w górę. Tam zwarłem się na moment z meserszmitami, ale to nie była walka, tylko krótka wymiana ciosów - atak i obrona. Ich było kilku, więc po ataku musiałem natychmiast odskoczyć w dół, oni z kolei musieli iść za swoimi bombowcami i nie mieli dla mnie zbyt wiele czasu. Ponieważ w powietrzu zrobiło się trochę luźniej, wyszedłem znów na wysokość ok. 10 kilometrów i postanowiłem nie iść dalej na północ - byłem już nad lądem, ale wciąż niedaleko Kanału - tylko zapolować na maszyny powracające do baz we Francji. Powiodło mi się nie najgorzej i w stosunkowo krótkim czasie zestrzeliłem dwa Me-109. Z pierwszego pilot wyskoczył na spadochronie, co nam było zawszę na rękę, ponieważ był to niezbity dowód zestrzelenia; drugi natomiast zapalił się i poszedł niemal pionowo do dołu. Odprężony sięgnąłem po mapę, którą nosiliśmy zatkniętą za cholewą, aby bardziej dokładnie ustalić miejsce jego upadku, które musiałem podać potem w raporcie. Zanim jednak zdążyłem na nią zerknąć, zwaliła się na mnie ściana ognia. W następnym ułamku sekundy spostrzegłem jeszcze wyskakująceo z dołu, prosto pod mój nos, meserszmita. Nie wiedziałem, skąd się wziął. Musiał zajść mnie od tyłu i wpakował całą serię tak, że przeszła przez zapasowy zbiornik, pod siedzeniem - kule zawadziły o udo mojej prawej nogi - w tarczę zegarową. Ściana ognia, która się na mnie zwaliła, to było płonące paliwo z zapasowego zbiornika. Specjalnie ten zbiornik zostawiałem zawsze na koniec uważając, że pusty, wypełniony jedynie oparami benzyny, jest o wiele bardziej niebezpieczny. Tym razem jednak porcja metalu, jaką Niemiec wpakował w ten zbiornik, była zbyt wielka, aby mogło się skończyć na niegroźnym wyciekaniu paliwa. Musiała powstać gdzieś iskra, która tryskające paliwo zmieniła w pochodnię.

Leciałem w krótkich rękawiczkach, bo ranek był ciepły, i jak zwykle bez okularów. Oczy i ręce były więc najbardziej narażone w pierwszych chwilach po wybuchu. Puściłem drążek, zasłoniłem lewą ręką oczy, a prawą odpiąłem pasy, wyszarpnąłem zatyczkę radia, która mnie wiązała z samolotem i otworzyłem pokrywę kabiny. Nagły dopływ powietrza jeszcze bardziej rozniecił szalejące płomienie. Paliło się wszystko, w tym moja twarz, ręce, ubranie. Usiłowałem dźwignąć się z siedzenia, ale nie byłem w stanie unieść się choćby na centymetr. Samolot musiał iść w dół jak kamień, bo siła odśrodkowa dosłownie wgniatała mnie w fotel. Chwyciłem za burtę i wskórałem wreszcie tyle, że moja głowa znalazła się poza obrysem kabiny.

Jakim cudem znalazłem się w pewnym momencie poza samolotem - nie wiem. Na pewno nie stało się to bez udziału mojej świadomości i moich mięśni, ale pamięć nie zdołała tego zarejestrować. Prawdopodobnie przy jakimś zwrocie samolotu wyrwał mnie, wychylonego nieco z kabiny, pęd powietrza. Przy okazji musiałem uderzyć o kadłub czy może statecznik, ponieważ potem okazało się, że mam potłuczony prawy bok, szczególnie łokieć i kolano.

Pierwsze, co pamiętałem z tego, co działo się po opuszczeniu samolotu, to fakt, że się paliłem. Nie wiedziałem, na jakiej jestem wysokości, ale zdawałem sobie sprawę, że nie wolno otwierać spadochronu dopóki nie znikną płomienie. Potem znów jakiś czas chyba działałem jak automat - robiłem wszystko jak powinienem, ale nic nie pamiętam. Pełny ciąg zdarzeń zaczęła rejestrować dopiero na wysokości 200-300 metrów nad ziemią. Wisiałem już na spadochronie i nie było płomieni. Zerwałem z twarzy maskę tlenową, bo była mocno zesmażona - zresztą razem ze skórą - i zacząłem nawet sterować linkami spadochronu. Wylądowałem w burakach i prawie natychmiast zjawił się patrol policyjny samochodem - był to bowiem rejon najczęściej prowadzonych walk, tak że ciągle coś na te pola spadało. Kiedy mnie podnieśli, wyglądałem jak półtora nieszczęścia. Nie miałem butów ani skarpet, ze spodni został tylko stan i na samej górze strzępy nogawek. Mundur był zwęglony, spalona kamizelka ratownicza "Mae west", ręce - tam gdzie kończyły się rękawiczki - popalone, a twarz koloru pieczonego prosiaczka, obficie skropiona sosem własnej krwi wypływającj z ran po zerwanej masce.

Stanisław Skalski