Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

Najsłynniejsza maskotka: Ciapek

Nie było rzadkim zwyczajem wśród lotników, by w jednostce znajdowało się zwierzę - zwykle pies - które zyskiwało miano "dywizjonowej maskotki". Czasem w dywizjonie była jedna maskotka, nierzadko też więcej. Znane są zdjęcia z 306 Dywizjonu Myśliwskiego "Toruńskiego" ukazujące sierż. Leona Kosmowskiego i ppor. Józefa Żulikowskiego, bawiących się z psem-przybłędą Mieciem. 315 Dywizjonu Myśliwskiego "Dęblińskiego" z kpt. Eugeniuszem Horbaczewskim trzymającym nieznanego z imienia psa. Przy 316 Dywizjonie Myśliwskim "Warszawskim" trzymany był spaniel o imieniu Ryś, ulubieniec por. Mieczysława Wyszkowskiego. 317 Dywizjon Myśliwski "Wileński" opiekował się kilkoma psami, noszącymi imiona m.in.: Felek, Lipa, Lipa II, Sabcia, Pigmej. 305 Dywizjon Bombowy "Ziemi Wielkopolskiej" miał wprawdzie tylko jedną psią maskotkę, jednakże była ona chyba najbardziej znana spośród całej menażerii Polskich Sił Powietrznych.

Wobec braku archiwalnych dokumentów na temat Ciapka (w rodzaju ewidencji służbowej, z której można by wyczytać przydziały, przeniesienia czy daty zaginięcia) korzystać można jedynie ze wspomnień lotników, którzy utrwalili na kartach swoich książek postać Ciapka. Owe dość liczne wspomnienia w wielu wypadkach doskonale się uzupełniają, ale w wielu także wykluczają. Należy je zatem przytoczyć w całości.

Jednym z tych, którzy o Ciapku pisali był kpt. obs. Edward Kwolek z 305 Dywizjonu:

[24 kwietnia 1942 r.] Rano po mszy św. polowej gen. Sikorski mianował sierż. pil. Mołatę podporucznikiem czasów wojny. Po tej promocji odbyła się defilada obu dywizjonów. Defiladę otwierał sztandar lotniczy a zamykał ją kpr. Tadeusz Karwowski, który prowadził psa "Ciapka", maskotę 305 dywizjonu. Ciapek to był kundel, przybłęda, którym zaopiekowali się żołnierze z personelu ziemnego. Nie należał on do psów darzących przyjaźnią każdą spotkaną osobę - jak napisał o nim płk R. Beill. "Obcych" obchodził, a gdy do niego się zbliżali to warczał i szczekał. Każdego z naszych witał machaniem ogona i nawet pozwalał się pogłaskać. Rozumiał tylko po polsku i na wezwanie w angielskiej mowie nie zwracał uwagi. Nauczono go wielu sztuczek - umiał prosić, stać na tylnych łapach i iść do tyłu. Zawsze był z mechanikami, szedł z nimi na zbiórki, patrzył jak samoloty startowały na loty bojowe.

Na tym się nie kończyło, bo niektóre załogi brały go czasami ze sobą nad Niemcy. Miał swoją butlę z tlenem, którą otwierano na wysokości około 3000 metrów. Leżał przy niej rozkoszując się tlenem. Miał też pasy spadochronowe i te łatwo było przyczepić do pasów jednego z członków załogi, który był odpowiedzialny za Ciapka w powietrzu. Za każdą wyprawę bombową otrzymywał Ciapek małą bombę wyrzeźbioną z drzewa, długości 2 i 1/2 cm i zawieszoną na obroży. Miał ich na swojej obroży aż osiem. Członkowie załogi, z którą leciał, wpisywali w swej książce lotów imię "Ciapek" w rubryce "pasażerowie". W niedzielę szedł z kpr. Karwowskim do kaplicy - lecz nie wchodził do środka tylko czekał przed drzwiami tej świątyni aż do ukończenia nabożeństwa.

Wskutek lotów bojowych z butlą tlenową Ciapek stał się swego rodzaju narkomanem tlenowym. Najbardziej pociesznym było gdy biegł do samochodu usłyszawszy syk wydobywającego się powietrza z dętki. Lizał językiem uciekające powietrze z dętki myśląc, iż jest to tlen z butli tlenowej. Czasem, gdy zobaczył oponę samochodową prosił na tylnych łapach o "tlen". Gdy dywizjon został przeniesiony z Lindholme na inną stację, Hemswell - Ciapek zaginął.

Mimo starannych poszukiwań nigdy go nie odnaleziono. Po wojnie napisano bajeczkę dla polskich dzieci w Anglii o piesku Ciapku, w której do prawdziwej historii dodano małą bajeczkę, że pewnego ranka znaleziono Ciapka na wschodnim brzegu Anglii. Leżał osłabiony i mokry, a fale morskie pokrywały go od czasu do czasu. Położono go na kocu i mimo zachęcania do posiłku niczego nie tknął i nie zwracał uwagi na Anglików, którzy go odnaleźli, bo nie rozumiał ich mowy. Zawiadomiono 305 dywizjon, którego nazwę odczytano na obroży. Przyjechał oficer i gdy przemówił do niego po polsku, Ciapek wstał i pomachał ogonem - pierwszy raz od powrotu z dziewiątego lotu bojowego - za który otrzymał dziewiątą bombę. Jego załogi, która przypuszczalnie utonęła koło brzegu, nigdy nie odnaleziono.

Po zaginięciu Ciapka zapisano w książce dywizjonu, że "zaginął" tak jak tyle innych polskich lotników, którzy byli jego przyjaciółmi.

Inna wersja spisana została w osobistym pamiętniku przez szefa mechaników 301 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Pomorskiej", sierż. Stefana Ostrowskiego. Brzmiała następująco:

W Lincoln, w siedzibie 301 Dywizjonu Bombowego spotkałem kolegę z dawnych lat, kiedy to po odzyskaniu niepodległości poznaliśmy się w Warszawie. Tutaj był mechanikiem samolotowym. Po tylu latach przypominaliśmy sobie młode lata, również z Bydgoszczy z Centralnej Szkoły Mechaników Lot. Był dobrym sportowcem. Rywalizowaliśmy w zawodach. A sztuczki jakie pokazywał na lodowisku wprowadzały widzów w zdumienie. Nazywał się Karwowski, pseudo Kicia. Był w moim wieku. Przedstawił mi swojego pieska Ciapka, którego ciekawą historie opiszę.

Małego szczeniaczka dostał od znajomej farmerki, nazwał go Ciapkiem. Z biegiem czasu wyrósł na średniej wielkości kundla niewiadomej rasy. Wytresował go do perfekcji. Każdy rozkaz czy życzenie swego pana wykonywał znakomicie. Jeździł z nim do pracy na rowerze, siadając na tylnym bagażniku, łapkami opierając się o plecy. Dorastając do pełnoletności zaczął wypuszczać się na ksiuty, często na nocne wyprawy za co dostawał lanie. Wracał czasami po nocy ze skruchą z podwiniętym ogonem. Zawszę miał obronę w kobietach w służbie pomocniczej, tzw. waafkach. Cwaniak nauczył się trików. Kiedy usłyszał za sobą warkot samochodu, zaczynał kuleć na tylną łapę. Niektórzy już go znali, zwłaszcza panie. Zatrzymywały samochód, otwierały drzwi, Ciapek wskakiwał, a kiedy mijali lotnisko zaczynał się awanturować, żeby go wypuścić. Już go wszyscy wokół znali. Witał się ze znajomymi zawsze stojąc na tylnych łapach. Był bardzo lubiany, zresztą jak każde zwierzę domowe w Anglii. Pewnego razu załoga zabrała Ciapka do samolotu na zadanie bojowe, jako maskotkę na szczęście. Zachował się jak prawdziwy członek załogi. Kiedy bomby wybuchały i szalał pożar na dole, Ciapek patrząc przez szybę bombardiera szczekał okazując radość. Z czasem nie opuszczał żadnego lotu jako szczęśliwa maskotka, pierwszy po drabince wskakiwał do samolotu. Na dużych wysokościach z braku tlenu Ciapek omdlewał. Mechanicy sporządzili mu maskę tlenową, pomogło. Po wylądowaniu, kiedy załoga po złożeniu sprawozdania szła do messy na posiłek, Ciapek zawsze dostawał swoją porcję. A kiedy na lotnisko przyjeżdżała Naafi (bufet na samochodach) o 10 godz. Ciapek pierwszy stawał w ogonku i dostawał swoje ciastko. Tak się utarło, że przynosi szczęście załodze. Latał wiec Ciapek na Bremę, Kolonię, Monachium i Berlin, przeważnie na zadania nocne.

Niebawem pojechał Ciapek ze swoim panem na urlop. Po urlopie znów zaczęły się dni normalnej pracy. Ciapka nigdy nie brakowało, zawsze stał na końcu w szeregu do odprawy na bojowe zadanie. Aż raz nad ranem długo mechanicy oczekiwali na powrót maszyny. Stało się. Oficer operacyjny wpisał kredą na czarnej tablicy, nazwiska załogi, a przy nich słowo "missing", czyli nie powrócili. W ostatniej rubryce widniało imię Ciapek. Z żalu spłakały się waafki, kucharki, uronił łzę kapelan, spili się z żalu piloci, mechanicy, nawigatorzy, strzelcy. Już nigdy nie stanął na odprawie w szeregu kapral Ciapek.

Pilot 304 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Śląskiej", por. Aleksander Onoszko, w swoich wspomnieniach pt. "Mimo wszystko latać", Ciapka utrwalił następująco:

Policjant na północnym wybrzeżu Norfolk znalazł na plaży psa z napisem na obroży i podobiznami 8 bomb. Pies robił wrażenie nieżywego. Widoczne było, że wyrzuciło go morze. Opatulono psa i przewieziono na pobliskie lotnisko.

305 Dywizjon stacjonował uprzednio w Syerston również niedaleko, ale właśnie ostatnio przeniósł się do Lindholme. Tam zatelefonowano. Pułkownik Czołowski zaraz przyleciał, poznał psa i zawołał po imieniu. Ciapek!

Ciapek jakby ożył, merdał ogonem, miał radość w oczach i choć się na chwilę próbował zerwać, to jednak nie mógł ustać na nogach. Przywieziono psa do Lindholme, nakarmiono. Szef mechaników z czułością ułożył psa na posłaniu w jego budzie. Nie wiem, czy psy płaczą, ale z jego półotwartych i załzawionych oczu było można naprawdę wyczytać błogość i zadowolenie. Tylko ten pies wiedział co się wtedy stało z załogą Wellingtona, który nie wrócił.

Każdy dywizjon miał swego psa, jednego lub dwa, przybłędy na lotnisku. Psy miały się dobrze, bo załogi znosiły jedzenie, jak również psuli je na swój sposób. Niektóre załogi czasem zabierały psa na loty jako maskotkę. Uważałem, że to nie miało sensu.

A oto fragment pamiętnika innego lotnika 304 Dywizjonu, kpt. pil. Jerzego Iszkowskiego, wydanego pt. "Życie będzie biegło dalej aż kark skręci":

Jeżeli już mowa o stanach dywizjonowych to należałoby wspomnieć o takim rozkosznym zawalidrodze, jakim był nasz piesek Ciapek. Odbył on już dwa loty bojowe, a za bohaterskie oszczekiwanie artylerii przeciwlotniczej odznaczony został srebrną bombką i jednocześnie awansował do stopnia starszego szeregowca. Insygnia bojowe i dystynkcje stopnia nosił na obroży. Żył z nami nasz Ciapek już blisko rok czasu. Codziennie meldował się przy porannym raporcie dywizjonowym, a po rozejściu się eskadr do zajęć służbowych rozpoczynał gonitwę po hangarach. Oszczekiwał wszystkie kąty, wszyskim się interesował, a najwięcej samolotami i lataniem. Wprawdzie po każdym locie bojowym chorował przez dwa dni, ale tym się nie zrażał. Ten rasowy mały foxterierek przybłęda miał jedną starokawalerską wadę, mianowicie nie znosił damskich pończoch, oczywiście na nogach dziewcząt. Był postrachem wszystkich kobiet odbywających na naszym lotnisku pomocniczą służbę wojskową. Uparty antyfeminista naraził się z tego powodu na grube nieprzyjemności. Od Anglików dostał wreszcie wyrok śmierci za skandaliczne zachowanie się wobec niewiast. Dzięki naszej interwencji nie doszło do rozstrzelania Ciapka.

Po latach Ciapka opisał także w swojej książce mechanik 305 Dywizjonu, plut. Wacław Subotkin. Jego relacja także jest pozbawiona patosu i legendy, jakoby Ciapek miał zginąć w czasie lotu bojowego:

Niepełna byłaby ta krótka historia o 305 dywizjonie, w którym po zmianie specjalizacji spowodowanej utratą zdrowia zakończyłem wojnę jako szef sekcji spadochronowej, gdybym nie wspomniał o ulubieńcu naszego dywizjonu. Był nim kundel przybłęda, Ciapek, którym zaopiekowali się lotnicy z personelu ziemnego. Ciapuś brał udział we wszystkich defiladach i uroczystościach dywizjonu. Maszerował na końcu eskadry technicznej prowadzony przez Karbowskiego. Przez dowódców dywizjonu był milcząco tolerowany. Brał udział w wyprawach bombowych, oczywiście bez wiedzy dowódców. Po każdym locie bombowym mechanicy zawieszali na jego obroży maleńką bombkę, co oczywiście nie uszło uwadze prasy, która wokół Ciapka zrobiła duży rozgłos. W czasie jednej z przeprowadzek dywizjonu w 1942 r. lub w 1943 r. Ciapek przepadł bez wieści. Pamięć o nim w dywizjonie jednak pozostała. Na kontynencie Ciapka zastąpiła młoda sarenka zagubiona w lasach niezbyt odległych od miejsca postoju dywizjonu. Przywiązała się do nas, jak Ciapek i chodziła za nami podobnie, jak on. Sarenka tylko ze względu na ograniczoną ilość miejsca w kabinie oraz jej długie nogi nie mogła rozkoszować się lotami w "Mosquito".

Sporo słów Ciapkowi w swoich wspomnieniach poświęcił płk pil. Stanisław Karpiński, będący w czasie wojny m.in. polskim oficerem łącznikowym przy dowództwie Lotnictwa Bombowego RAF (Bomber Command). Na kartach swojej książki występuje jego alter ego - Juliusz Branicki. Przytoczone fragmenty dotyczą różnych momentów, oddalonych w czasie o tygodnie:

Wizytacja obu dywizjonów zajęła Juliuszowi całe popołudnie, z krótką przerwą na herbatę. Po kolacji, przed odjazdem Jankowski zaprezentował mu żywą maskotę 305 Dywizjonu, psa wabiącego się Ciapek. Był to niewielki, młody jeszcze kundel o czarnej błyszczącej sierści i niedużej głowie z głęboko osadzonymi oczyma, mieszaniec foksteriera i angielskich nadmorskich psów schipperque [właściwie schipperke - przyp. W.Z.]. Rozumiał on doskonale Polaków i chętnie poddawał się ich wymyślnej tresurze. Nie rozłączał się z personelem Dywizjonu na lotnisku, chodził z polskimi lotnikami na parady dywizjonowe; a w niedzielę i święta towarzyszył im do katolickiej kaplicy lotniska na nabożeństwo. Pozostawiali go wtedy przed wejściem, gdzie siedział spokojnie, czekając na wspólny powrót do hangarów lub kasyna. Chociaż urodzony w Anglii, nie reagował na żadne zawołanie w języku angielskim, natomiast bez wahania wykonywał wszystkie zalecenia, z jakimi personel dywizjonu zwracał się do niego po polsku. Miał specjalną budkę przy jednym z hangarów dywizjonu, właściwie mały domek w stylu wielkopolskim, specjalnie dla niego zbudowany przez mechaników. Załogi Dywizjonu zamierzały zabierać ze sobą Ciapka jako maskotkę na loty bojowe (...)

Samoloty obu dywizjonów lądowały w tym dniu nad ranem po powrocie z bombardowania Kolonii, podobnie jak Dywizjony 300 i 301. Niestety, jeden z samolotów 305 Dywizjonu nie powrócił. Na jego pokładzie był ulubieniec załogi, pies Ciapek, znany jako żywa maskota dywizjonu. Personel dywizjonu, a szczególnie mający opinię fatalisty jego dowódca Kleczyński, był przejęty tą stratą i uważał ją za niedobry znak i złą wróżbę na przyszłość. Ciapek już poprzednio odbył pomyślnie osiem lotów nad nieprzyjacielem z różnymi załogami i uważany był za przynoszącego szczęście. Jego zaginięcie razem z doświadczoną załogą było więc w dywizjonie bolesnym wydarzeniem. Samolot "Matylda", w którym znajdował się Ciapek, nie nadał żadnego sygnału alarmowego ani też nie był zauważony w powietrzu przez kogokolwiek od chwili startu z Syerston. Kleczyński przypuszczał, że prawdopodobnie został trafiony pociskiem nieprzyjaciela i spalił się w powietrzu nad morzem, które pochłonęło jego szczątki, kryjąc tajemnicę losu załogi i towarzyszącego jej pieska. (...)

Godzinę później Juliusz lądował samolotem łącznikowym na lotnisku Lindholme. Zastawszy tam przed hangarem 305 Dywizjonu Makowskiego, Beilla i Krasnowieckiego, przyglądających się, jak mechanicy zbijają z desek psią budę, dowiedział się od nich, że cały personel dywizjonu jest przejęty niespodziewanym przybyciem do Lindholme żywej maskoty.

Krasnowiecki opowiedział mu historię odnalezienia Ciapka.

Rankiem adiutant lotniska Syerston zawiadomił go, że policjant z małego miasteczka Cromer na północnym wybrzeżu hrabstwa Norfolk znalazł przed kilku dniami na plaży psa, na którego metalowej obroży widniał napis: "305 dywizjon Syerston". Do obroży były przyczepione metalowe podobizny ośmiu bomb lotniczych. Pies robił wrażenie nieżywego, ale gdy podniesiono go z piasku, zaczął dawać oznaki życia. Z trudem otworzył oczy i na zwracanie się do niego reagował cichym skomleniem. Policjant przywiózł psa na pobliskie lotnisko, oddając go w ręce adiutanta i sugerując odesłanie na lotnisko Syerston. Pies był tak wychudzony, że wyglądał, jak gdyby miał tylko skórę i kości. Nie mógł ustać na nogach i nie chciał nic jeść, jedynie czasami pił podawaną mu w niewielkich dawkach wodę. Adiutant lotniska Cromer chciał go zastrzelić, ale przypomniał sobie, że jeden z jego żołnierzy ma wyjechać na urlop do Syerston, więc polecił mu zabrać ze sobą psa i przekazać go razem z jego listem władzom tego lotniska. W ten sposób wczoraj pies znalazł się w Syerston, gdzie jego stan znacznie się pogorszył: nie reagował już na żadne zwracanie się, tylko cichym skomleniem dając znak życia.

Ponieważ załogi 305 Dyw. akurat przygotowywały się do lotu treningowego na nowych Wellingtonach, Beill polecił dowódcy jednej z eskadr wylądować w Syerston i zabrać psa. W rezultacie jest on od trzech godzin w Lindholme. Dowódca eskadry Czołowski powiedział Krasnowieckiemu, że gdy lądował w Syerston i zgłosił się do adiutanta lotniska, oddano mu prawie nieżywego Ciapka, którego mimo wynędzniałego stanu od razu poznał. Brytyjski adiutant lotniska oniemiał z podziwu, gdy zawołany po polsku Ciapek nagle jakby ożył: zerwał się i stanął na chudych jak patyki nogach, merdając ogonem. Co prawda zaraz opadł z bolesnym jękiem na posłanie, ale w oczach miał ciągle radość. Czołowski wziął go na ręce i oddał swemu nawigatorowi, który zaopiekował się odzyskaną zgubą w czasie powrotnego lotu do Lindholme. Skulony na kolanach nawigatora Ciapek spał aż do wylądowania.

Obmyty i napojony mlekiem przez mechaników dywizjonu, Ciapek został teraz przeniesiony przez szefa mechaników z przybudówki hangarowej i zainstalowany w świeżo ukończonej budzie. Juliusz patrzył z rozrzewnieniem, jak szef mechaników i jego podkomendni z czułością układają psa na posłaniu. Z jego na wpół otwartych i trochę załzawionych oczu można było doprawdy wyczytać wyraz błogości.

Tylko ten pies wiedział, co się stało wtedy z załogą Wellingtona, który nie wrócił. Również tajemnicą jest, w jaki sposób zdołał się uratować i dopłynąć do brzegu. Po dojściu do zdrowia znów poleci z innymi załogami jako ich żywa maskota.

Szef mechaników podał Beillowi miniaturową podobiznę bomby lotniczej, która, przy owacji ze strony obecnych, została przez dowódcę dywizjonu przypięta do obroży Ciapka. Była to dziewiąta z kolei odznaka odbytej przez psa wyprawy bombowej. Potem Ciapek zwinął się w kłębek w swojej budce i zasnął.

Kolejna relacja - najbardziej odbiegająca od pozostałych - została spisana przez radiotelegrafistę personelu naziemnego plut. Jana Janczaka w beletrystycznej publikacji luźno opartej na przeżyciach autora pt. "Podcięte skrzydła":

Po normalnej procedurze przedlotowej udali się na dispersal. Stały tam przygotowane do lotu, zaplombowane po rannym oblocie, maszyny. Niedaleko ich "Zetki" stał bombowiec "M - jak Maria". Jego załoga w przepisowej odległości od maszyny ćmiła papierosy. Koło nich kręcił się kundel, zwykły żółty kundel ze zwichrzoną sierścią. Nazywali go "Ciapek". Pies miał na obroży numer dywizjonu, znak eskadry i... stopień wojskowy starszego sierżanta. Załoga "Marii" i jej pies słynna była w całym lotnictwie polskim. Nakręcono nawet na ten temat film, pokazywany w kinach jako dodatek. Kundel, który wraz ze swoją załogą miał już na koncie 18 lotów operacyjnych, przeszedł do historii. Ciapek swoim psim instynktem odgadywał bezbłędnie, kiedy jego załoga szykuje się do lotu i biada temu, kto chciałby go wtedy zatrzymać! O dziwo, kiedy szli do miasta, nie zwracał na nich uwagi. Wystarczyło, żeby mu powiedzieli: "Ciapek, dziś w domu!".

Pewnego razu przed lotem zamknęli go w pokoju na pierwszym piętrze. Gdy załoga udała się ciężarówką na dispersal do samolotu, Ciapek dostał ataku furii. Rzucił się do okna, kogoś, kto chciał go zatrzymać, ugryzł w rękę, wybił szybę, wyskoczył na trawnik przed budynkiem i pokaleczony przykuśtykał na lotnisko. Zdążył. Od tej pory formalnie uznany został za członka załogi.

Gdy cała załoga "Marii" otrzymała awans na starszych sierżantów, Ciapek dostał na obrożę złotą koronę nad trzema winklami.

W zbiorze opowiadań "Wracajcie szczęśliwie do bazy" ppor. Zbigniewa Neugebauera (bombardiera 301 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Mazowieckiej" i 1586 Eskadry do Zadań Specjalnych) Ciapkowi poświęcony został cały rozdział:

Wracał raz nad ranem mechanik z nocnej do Lincoln wycieczki, a że mu jeszcze mocno w głowie szumiało i z równowagą nie było najlepiej, przeto prowadził swój rower. Niedaleko lotniska zobaczył na trawie pod płotem mały biały kłębuszek, trzęsący się na porannej rosie. Wsadził więc kłębuszek za pazuchę i pomaszerował dalej.

W baraku położył znajdę na łóżku. Małe toto było i ledwo się na nóżkach trzymało, a wygłodzone, że aż strach. Skóra i kostki. Mechanicy właśnie wracali ze śniadania i zaraz kilku otoczyło łóżko i zaczęli radzić.
- Głodny pewnie, trzeba by herbaty.
- Coś ty, takiemu szczeniakowi? Mleka by...
- Skąd ci wezmę?
- Skoczę do kuchni.

Skoczył więc jeden do kuchni, coś tam szepnął kucharce i zaraz wrócił z puszką skondensowanego mleka i kawałkiem ciasta. Nalali mleka na spodeczek, rozrobili wodą i wdrobili do środka ciasto. Mała bida nie miała siły jeść, więc nakarmili.
- Nie taki kawał, bo się udławi.
- Nie za dużo na raz, bo jak wygłodzony, to może dostać skrętu kiszek. Trzeba stopniowo.
- Dużo go tam mlekiem nakarmisz. Bekonu kawałek mu dać, to zaraz stanie na nogi.

Takie to uwagi wygłaszali mechanicy, aż mały znajda oblizał się, zwinął w kłębek i zasnął.
- Biedny ciapciak - powiedział ktoś.
- Nie żaden ciapciak, tylko Ciapek.

No i w ten sposób dywizjonowej rodzinie przybył jeszcze jeden członek.

Ciapek odkarmił się, nabrał humoru, boczki mu się zaokrągliły, bo zawsze każdy miał dla niego jakiś smakołyk w kieszeni. O jego stan dopytywali się piloci, waafki, kapelan, dowódca i kucharki. Kiedy mechanicy wracali do baraku, Ciapek skakał po łóżkach i stołach, a dając upust swej radości, szczenięcym zwyczajem wszystko obsikiwał.

Z czasem wyrósł na dorodnego ostrowłosego teriera, którego mamusia musiała się zapatrzyć na zwyczajnego kundla. Teraz już nie siedział bezczynnie w baraku, lecz chodził z mechanikami na zajęcia. Rano szedł do messy, gdzie na tyłach kuchni, koło drzwi, czekała na niego pełna miska. Później biegł za mechanikami do hangaru, obwąchiwał kąty, sprawdzał, czy wszystko w porządku i asystował przy robocie. Rozumiał tylko po polsku, bo to był, oczywiście, całkiem polski pies. Na dźwięk angielskiego strzygł uszami, kulił się nieufnie i boczył, a jeśli ktoś zbyt natarczywie do niego przemawiał, to odchylał górną wargę i pokazywał ostre kły: "Do kogo tam mowa?". Doszło do tego, że Anglicy uczyli się po polsku, żeby się jakoś z Ciapkiem dogadać.
- Czijapek, chosz tiu, maszi czijaskou - i wyciągają rękę z ciastkiem, a Ciapek nie, tylko kły szczerzy i powarkuje. Taki był, bestia, zmyślny, że Anglika po akcencie poznał i przez spodnie wywęszył.

Punktualnie o dziesiątej zajeżdżał na płytę przed hangarami bufet NAAFI z herbatą, kanapkami i ciastkami. Kiedy w hangarze zawołali: "Ciapek, NAAFI" - to on zaraz wybiegał, stawał w kolejce i dostawał swoją porcję. Czasami go zwodzili i wołali, że NAAFI jedzie, zaraz z samego rana albo w południe. Wtedy Ciapek biegał jak szalony dookoła hangaru, a później wracał, rzucał śmiejącym się z niego mechanikom spojrzenie pełne wyrzutu i podkuliwszy ogon pod siebie zaszywał się obrażony w jakimś kącie. Ale też szybko się połapał na tych brzydkich kawałach. Bywało, krzyknie który nie w porę: "Ciapek, NAAFI!" - a ten nawet oczu nie otworzy, tylko drzemie dalej. Za to punkt dziesiąta sam się zrywał i wybiegał na płytę. A mechanicy składali wtedy narzędzia i mówili: "Dziesiąta, czas coś przekąsić".

Jak przystało na lotniczego psa, Ciapek latał samolotem. Najpierw na oblot maszyny, aż kiedyś ktoś wpadł na pomysł, żeby go zabrać na lot bojowy. I wnet rozeszła się fama, że Ciapek przynosi szczęście, bo istotnie, załogi, z którymi latał, nie miały przeważnie kłopotów. Brał więc udział w odprawach i trzymał się swojej załogi nie odstępując jej ani na krok. Miał też Ciapek swój ekwipunek lotniczy: podszyty barankiem kubraczek, z klamrą, do której był przypięty specjalny spadochron zrobiony z pilocika normalnego spadochronu. A że na dużych wysokościach biedak usypiał z braku tlenu, więc mu mechanicy zrobili maskę tlenową z przewodem do podłączania do instalacji tlenowej samolotu. Latał więc Ciapek na Berlin, na Kolonię, Bremę, Bonn i Monachium, na Zagłębie Ruhry i mścił się za polskie psy kopane niemieckimi butami. Bo Ciapek był polskim psem.

Dostał kiedyś Ciapek awans na kaprala, co zostało ogłoszone w rozkazie dywizjonowym. Brał też udział we wszystkich dywizjonowych zbiórkach, paradach i uroczystościach. Wkładano mu wtedy błękitny czaprak, na którym widniały dwie kapralskie belki. Kapral Ciapek maszerował zaraz za dowódcą i nie trzeba go było prowadzić na smyczy, tak jak Anglicy prowadzali swoje maskotki. Co prawda, rozmaite to były zwierzaki: kozły, kaczory, psy, indyki, małpy, no ale Ciapek to był Ciapek, szkoda gadać.

Jeszcze jesienią mechanicy skombinowali gdzieś indora, którego trzymali w hangarze i tuczyli na Boże Narodzenie. I stała się dziwna rzecz. Ciapek zaprzyjaźnił się z indorem. Często widać ich było, jak razem wędrowali między hangarami. Indor puszył się, rozpościerał skrzydła do ziemi, obok niego podskakiwał Ciapek i coś do siebie po ichniemu szwargotali.

Kiedyś zjechali samochodami na lotnisko angielscy dziennikarze. Jeden z nich przywiózł ze sobą cocker-spanielkę. Kiedy zwiedzali lotnisko, suka napatoczyła się na indyka i dawaj brać się za niego, ale Ciapek tak ją wytarmosił, że jak prysnęła, to właściciel nie mógł się jej do wieczora doszukać. Został po niej koło hangaru funt czarnych kłaków.

Tuż przed świętami utuczony indor poszedł pod nóż i skończył w piekarniku. Cóż to była za tragedia. Przez kilka dni Ciapek latał jak zwariowany po lotnisku, obwąchiwał wszystkie kąty, wołał swego przyjaciela, aż mechanikom zrobiło się głupio. Jeden nawet zaproponował, żeby skombinować dla Ciapka nowego indyka. Ale akurat jego opiekun wyjeżdżał na urlop i zabrał Ciapka ze sobą. W nowym otoczeniu i wobec nowych wrażeń psisko jakoś zapomniało o indyku.

Po urlopie zaczęły się dni normalnej pracy. Rano do hangaru albo na dispersal, w południe oblot maszyny, pod wieczór odprawa, w nocy lot. Aż raz, nad ranem, ręka oficera operacyjnego wypisała na czarnej tablicy przy nazwiskach załogi słowo: "missing". W jednej z rubryk widniało imię Ciapka.

Spłakały się waafki, kapelan i kucharki, spili się z żalu piloci, strzelcy, nawigatorzy i mechanicy. Nigdy już nie rozweselił Ciapek swoim szczekaniem w hangarach dżdżystych poranków na lotnisku, nigdy nie wybiegł na spotkanie NAAFI, nie porwał pończoch waafkom, które mówiły po polsku ze złym akcentem, nigdy nie stanął w szeregu na zbiórce.

Według wspomnień jednego z żołnierzy personelu naziemnego 305 Dywizjonu, ochotnika z Brazylii plut. Stanisława Prusińskiego, Ciapek zaginąć miał z załogą w Morzu Północnym.

Wojciech Zmyślony

Personel eskadry "A" 305 Dywizjonu sfotografowany przed Wellingtonem IC. Na przedniej wieżyczce samolotu widoczny pies Ciapek. W pierwszym rzędzie z laską siedzi dowódca dywizjonu, mjr pil. Bohdan Kleczyński. Zdjęcie wykonano w bazie RAF Lindholme pod koniec lipca lub na początku sierpnia 1941 r.
Wykonane przy tej samej okazji zdjęcie personelu eskadry "B", pozującej również na tle Wellingtona IC z Ciapkiem na wieżyczce. Drugi na prawo od mjr. Kleczyńskiego (ponownie z laską) siedzi dowódca eskadry, kpt. pil. Szczepan Ścibior.
Maskotka dywizjonowa, pies Ciapek na lufach karabinów maszynowych tylnej wieżyczki Wellingtona.
Inne z serii zdjęć Ciapek na kaemach, widoczna obroża na szyi psa.
Pies Ciapek sfotografowany tym razem na bombie, na której kredą wymalowano hasło "Na Berlin!!!".
Ciapek na drabinie, którą załoga wchodziła na pokład Wellingtona.
Stojący na dwóch łapach Ciapek w pozycji, którą lotnicy określali żartobliwie jako "na baczność".
Inne ujęcie Ciapka w postawie zasadniczej.
Ciapek na smyczy prowadzony był na oficjalnych defiladach. Tę i kolejne dwie fotografie wykonano prawdopodobnie w dniu pierwszego święta 305 Dywizjonu 25 kwietnia 1942 r. w Lindholme.
Defilujący Ciapek na innym ujęciu. Z lewej strony widoczny jest fotografujący żołnierz, którego dużo bardziej od czoła defilady interesują ostatnie szeregi z czworonożnym uczestnikiem.
Kolejne ujęcie defilady. Niewidoczny na pierwszy rzut oka Ciapek skrył się w cieniu.