Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej

Guinea Pig Club

To był kolejny, gorący dzień bitwy powietrznej o Wielką Brytanię. 6 września 303 Dywizjon Myśliwski im. Tadeusza Kościuszki, będący w akcji od kilku zaledwie dni, znów poderwano w powietrze. Na czele, Hurricanem I RF-J (P3974), leciał jego polski dowódca mjr Zdzisław Krasnodębski. Ten wytrawny pilot, były pierwszy po Bogu 111 Eskadry Myśliwskiej i III/1 Dywizjonu Myśliwskiego, brał właśnie na cel niemiecką maszynę, gdy

(...) nagle posypało się szkło z zegarów, zbiornik podziurawiony pociskami - leje się z niego płonąca benzyna. Cała kabina wypełniona ogniem. Chcę jak najszybciej wyskoczyć, ale nie mogę odpiąć pasów - pisał Krasnodębski. - Krótki moment rezygnacji, lecz chęć życia zwycięża. Odpinam wreszcie pasy, kabinę, drzwiczki i wyskakuję. Pamiętając przykre doświadczenia z Polski, spadochronu nie otwieram, aby najszybciej wyjść ze strefy walki i nie być celem. (...) Dochodząc do ziemi, myślałem, że już koniec z przygodami, ale okazało się, że jeszcze nie, bo z domów zaczęły wyłaniać się sylwetki homeguardzistów z gotowymi do strzału karabinami, w nadziei upolowania niemieckiego paraszucisty; lecz spokojni Anglicy nerwowo wytrzymali i nie strzelali.

Krasnodębski był do tego stopnia poparzony, że tak szybko jak tylko to było możliwe, zabrano go do szpitala w Farnborough. W praktyce oznaczało to dla niego koniec służby liniowej. Później został przeniesiony do szpitala Queen Victoria Hospital w East Grinstead. Jego twarz i dłonie wymagały wielu zabiegów, by mogły wrócić do stanu zbliżonego do pierwotnego. Podczas pobytu w szpitalu, 5 października 1940 r. odwiedził go Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski, dekorując Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. Fotografia poparzonego Polaka stała się jedną z bardziej znanych wizytówek Battle of Britain. Do dziś zresztą, jej kopia znajduje się w lotniczym muzeum w Hawkinge.

Krasnodębski, podobnie jak wszyscy wymienieni w dalszej części tekstu lotnicy, przeszedł przez troskliwe ręce doktora Archibalda McIndoe. Ten wybitny lekarz i prekursor medycyny plastycznej urodził się 4 maja 1900 r. w Dunedin w Nowej Zelandii. Po ukończeniu szkoły średniej w Otago studiował medycynę na tamtejszym uniwersytecie. Pracował później w Waikato Hospital, a w 1924 r. przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Jego praca oraz publikacje naukowe sprawiły, że został zaproszony do Anglii, gdzie zaoferowano mu pracę. Dotarł na Wyspy zimą 1930 r. i tu kontynuował swoją karierę medyczną. W 1938 r. został konsultantem w dziedzinie operacji plastycznych przy Royal Air Force. Sir McIndoe (później otrzymał tytuł szlachecki) wybrał szpital Queen Victoria w East Grinstead, gdzie miało mieścić się jego centrum medyczne w dziedzinie operacji plastycznych. Czas bardzo szybko pokazał jak bardzo inicjatywa McIndoe była potrzebna. W czasie trwania bitwy o Anglię sale jego szpitala poczęły bardzo szybko zapełniać się straszliwie poparzonymi lotnikami. Ci ludzie potrzebowali nie tylko opieki medycznej, ale również pomocy psychologicznej. Dla wielu świat "po" nigdy nie miał być taki sam.

20 lipca 1941 r. wśród pacjentów szpitala w East Grinstead powstała inicjatywa, by założyć klub zrzeszający wszystkich hospitalizowanych lotników. Jako że metody McIndoe były pionierskie i w zasadzie całe leczenie było wciąż pewną formą eksperymentu, pacjenci porównali samych siebie do świnek morskich (z angielskiego "guinea pig"), które to ówcześnie również były wykorzystywane do wszelkiego rodzaju doświadczeń. Tak zrodził się Guinea Pig Club, zrzeszający w momencie zakończenia wojny 649 członków, wśród których było także przynajmniej 15 polskich lotników. Oczywiście, McIndoe operował nie tylko lotników (i nie tylko wojskowych), jednak tylko oni zrzeszyli się i przyjmowali do klubu wyłącznie posiadaczy niebieskiego munduru. Co ciekawe, niektórzy potencjalni członkowie świadomie, z różnych względów rezygnowali z owego zaszczytnego członkostwa.

Chronologicznie, drugim po Krasnodębskim polskim członkiem Guinea Pig Clubu został plut. pil. Ludwik Skoczylas, który przebywał na kursie w jednostce wyszkolenia bojowego 18 Operational Training Unit w Bramcote. Jego wypadek wydarzył się 1 lub 2 kwietnia 1942 r. - jednak doszło do niego nie w powietrzu, a na ziemi. Tego dnia wieczorem, już po zmroku, po powrocie z lotu ćwiczebnego Skoczylas wracał rowerem do swojej kwatery. Został potrącony przez samochód i doznał ciężkich obrażeń twarzy. Sprawcą był jakoby pijany lekarz, który staranował całą grupę rowerzystów. Do 18 OTU Skoczylas powrócił dopiero 9 czerwca 1942 r., jednak z miejsca otrzymał zawieszenie w lotach na okres trzech miesięcy. Po rehabilitacji powrócił do pełni sił, a nawet do latania bojowego - pod koniec wojny był pilotem 301 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Pomorskiej".

Kolejnym pacjentem doktora McIndoe został por. obs. Aleksander Paszkowski z 300 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Mazowieckiej". Odniósł rany nocą z 18 na 19 sierpnia 1941 r. startując z bazy RAF Hemswell na pokładzie Wellingtona IC BH-Z (R1641) z zadaniem zbombardowania Duisburga. Z powodu zbyt wczesnego schowania podwozia samolot rozbił się i zapalił koło lotniska, w następstwie czego doszło do wybuchu bomb. W katastrofie zginęli obaj piloci: sierż. Kazimierz Cegliński oraz plut. Stanisław Kuropatwa. Poza Paszkowskim rany odnieśli sierż. rtg. Stefan Wybraniec, kpr. strz. Władysław Kordyś i plut. strz. Henryk Glücklich.

11 lipca 1942 r. do bazy RAF Dale, na lotnisko 304 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Śląskiej", przybył ppor. Jan Pietraszek, oficer Batalionu Strzelców Podhalańskich i kuzyn jednego z pilotów, ppor. Michała Mazurkiewicza. Mazurkiewicz postanowił zabrać krewniaka na treningowy lot po określonej trasie - tzw. cross country. Podporucznicy wsiedli na pokład Wellingtona IC NZ-G (Z1072), a wraz z nimi po drabince do wnętrza bombowca wdrapali się pozostali członkowie załogi: st. sierż. pil. Antoni Kosturkiewicz, por. obs. Włodzimierz Pęski, st. sierż. rtg. Jan Adamczyk, ppor. rtg. Henryk Franczak i ppor. strz. Mieczysław Wodziński. Zabrano także pasażerów: plut. Jana Szpeka, plut. Feliksa Jaruszewskiego (obaj z personelu naziemnego) oraz sierż. pil. Konrada Ziółkowskiego. Na trasie przelotu samolot wylądował w Bramcote, skąd wystartował z powrotem. Wkrótce po starcie lewy silnik maszyny przestał pracować, a samolot zwalił się na skrzydło, skapotował i stanął w płomieniach. Na miejscu zginęli Mazurkiewicz i Kosturkiewicz. Pietraszek zmarł następnego dnia w szpitalu, zaś Adamczyk, Pęski, Szpek i Wodziński zostali ranni, a Ziółkowski, Franczak i Jaruszewski nie odnieśli obrażeń. Pod troskliwą opiekę szpitala w East Grinstead trafił st. sierż. Adamczyk...

Latem 1942 r., jak przez całą wojnę, w polskiej szkole pilotażu podstawowego 16 (Polish) Service Flying Training School w Newton szkolenie szło pełną parą. 19 września na lot szkolny wystartowali instruktor kpr. Tadeusz Podbereski wraz z uczniem-ochotnikiem ze Stanów Zjednoczonych, szer. Edmundem Rewersem. W locie koszącym ich samolot Master III (W8530) uderzył w drzewo i rozbił się na terenie gospodarstwa White House Farm we wsi Colston Bassett, w pobliżu Nottingham. Uczeń poniósł śmierć. Ranny Podbereski przeżył, trafiając wkrótce do East Grinstead i stając się jedną ze "świnek morskich".

2 października 1942 r. miał być w Bramcote - siedzibie jednostki wyszkolenia bojowego 18 Operational Training Unit (18 OTU) - kolejnym dniem wypełnionym ćwiczeniami. Wszystkie czynności, jakie warunkowały zakończenie treningu, a w efekcie późniejszy przydział do dywizjonu bojowego, trzeba było powtarzać aż do znudzenia. Wszystko miało grać jak w zegarku, a załoga bombowego Wellingtona musiała stanowić jedność. W ten jesienny dzień, tam w Bramcote, nic nie zapowiadało mającej nastąpić tragedii. Na pokład dwusilnikowego Wellingtona IC o literze indywidualnej C (DV802) wgramoliła się załoga w składzie: pilot kpr. Marian Hesse, radiotelegrafista kpr. pchor. Edmund Mistecki oraz strzelec pokładowy kpr. Jan Stangryciuk. Ten ostatni ulokował się w tylnej wieżyczce strzeleckiej i krótko po tym samolot począł toczyć się po runwayu, a następnie poderwał w powietrze. Stangryciuk nie pamięta dokładnie jak długo maszyna znajdowała się w górze. Musiała to być jednak tylko chwila.
- Straciliśmy silnik i szybko spadamy - usłyszał głos Hessego.

Mając tylko sekundy modliliśmy się o cud, wiedząc, ze zbliżamy się do końca - pewnej śmierci - wspomina dziś Strangryciuk. - Zawsze wierzyłem, że tylko Boga mogę prosić o pomoc, kiedy życie zbliża się do końca. Często prosiłem Go o pomoc, ponieważ jako 22-letni młodzieniec chciałem znów zobaczyć moją rodzinę i przyjaciół. W pewnym momencie poczułem potężne uderzenie, a zaraz po tym straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem zorientowałem się, że nasz samolot jest rozbity. Poczułem dym i swąd spalenizny. Z tyłu samolotu, po omacku pełznąłem w kierunku kabiny pilotów. Nie było to jednak łatwe zadanie, dym płonącej maszyny praktycznie uniemożliwiał orientację, zacząłem też odczuwać skutki ogromnej temperatury. Kadłub Wellingtona płonął. Zdałem sobie sprawę, że lada chwila może eksplodować paliwo. Podczas mojej "wędrówki" przez wrak bombowca zorientowałem się, że w wyniku uderzenia o ziemię kadłub przełamał się na dwie części. Szczęście w nieszczęściu, była to droga ucieczki. Postanowiłem jednak sprawdzić co z resztą załogi. Lewą dłonią osłaniałem część twarzy i gramoliłem się w miejsce, gdzie powinien znajdować się pilot. Był. Przypiętymi pasami nie dawał znaku życia. Próbowałem rozluźnić pasy, na próżno. Marian był martwy. Spostrzegłem wyciekające paliwo. Było wszędzie. Stwierdziłem, że trzeba uciekać. Samolot w każdej chwili może wybuchnąć. Czułem ogromny żar, który palił twarz i dłonie. Jakimś cudem udało mi się ponownie doczołgać do miejsca, gdzie wstrząs przepołowił Wellingtona i ostatnim wysiłkiem, po omacku wytoczyłem się z kadłuba na ziemię. Ludność cywilna, która przybiegła z pobliskich zabudowań pomogła mi, odciągnęła od wraku i zdołała ugasić palący się kombinezon. W chwilę potem Wellington eksplodował. Ogień jest najgorszym z żywiołów.

Jan Stangryciuk około czterdziestu minut, walcząc z bólem oczekiwał na sanitarkę, która zabrała go do szpitala Królewskich Sił Powietrznych w Cosford.

Owinięto mnie bandażami nasączonymi olejem, by nie przykleiły się do skóry. Wiedziałem, że wysoka temperatura paląca moje ciało w każdej chwili może mnie zabić. Moje myśli jednak były cały czas tam, z załogą. Nikt początkowo nie chciał mi powiedzieć prawdy. Owa prawda, gdy ją poznałem była dla mnie potwornym szokiem. Byliśmy związani na śmierć i życie. Wiedzieliśmy, że dziś lub jutro może być naszym ostatnim. Pamiętam puste miejsca przy stołach, puste krzesła, gdzie jeszcze poprzedniego wieczora siedzieli niespełna 20-letni koledzy. Życie było wówczas drogocenne. Mój stan zdrowia pogarszał się bardzo szybko. Dręczyło mnie ogromne pragnienie. Prawą stopą odkręciłem kurek w umywalce, by tylko zwrócić na siebie uwagę siostry. Dobrze, że zaaplikowano mi środki przeciwbólowe i nasenny. Nachodziły mnie bowiem myśli by samemu skrócić to cierpienie... na zawsze.

Tu po kilkunastu dniach Stangryciuka znalazł doktor Archibald McIndoe.

Dziękuję Bogu za tego człowieka. - uśmiecha się pan Jan - Na początku zoperował moje ręce. Gdyby nie on, straciłbym władzę w palcach. To nie był jednak koniec męczarni. Zrekonstruował moją twarz. Przede wszystkim nos, uszy i policzki. Byłem w grupie szczęściarzy. Wielu chłopaków straciło ręce, uszy, a nawet oczy. Ja przeszedłem ponad dwadzieścia operacji.

Stangryciuk nie powinien był do latania wracać. Niemniej jednak wrócił do latania bojowego w składzie 300 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Mazowieckiej". Na wyraźną, własną prośbę wykonał kilka lotów bojowych w listopadzie 1944 r. (bombardowania Niemiec na Lancasterze w załodze kpt. pil. Jana Konarzewskiego). Wkrótce czekało go dalsze, długie leczenie.

2 stycznia 1943 r. w 18 OTU wydarzył się kolejny tragiczny wypadek. Wellington IC (L4379) podczas lotu treningowego rozbił się na skutek oblodzenia w rejonie Nottingham. Zginął bombardier st. szer. Antoni Korzeniowski, a piątka pozostałych członków załogi przeżyła, odnosząc obrażenia: ppor. strz. Stefan Czekalski, kpr. rtg. Roman Drapała, plut. bomb. Klemens Baczewski, kpr. bomb. Stanisław Nogacki oraz ppor. obs. Alojzy Ratajczak. Ostatni z nich leczony był przez doktora McIndoe i zasilił grono członków Guinea Pig Club. Odzyskał zdrowie i powrócił do latania, jednak nie przyniosło mu to szczęścia. Zginął tuż po wojnie, za sterami transportowego Warwicka C.III (HG226) z 301 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Pomorskiej - Obrońców Warszawy", który rozbił się koło Lyonu 27 lipca 1945 r.

Kolejnym Polakiem, który trafił do Klubu Świnki Morskiej, był kpr. pil. Edward Gwardiak. 26 marca 1943 r. uległ wypadkowi podczas służby w ramach praktyki w szkole obserwatorów 5 Air Observer School w Jurby na Wyspie Man. W czasie popołudniowego lotu treningowego na holowanie celów powietrznych, w którym towarzyszył mu operator wciągarki LAC Maltby, w warunkach pogarszającej się widoczności podwoziem zawadził o wysoki żywopłot koło gospodarstwa Gretch Veg Farm koło Laxey. Jego Lysander TT.III G-5 (T1444) rozbił się. Z wraku rannych pilota i operatora wyciągnęli żołnierze pułku Cheshire Regiment. Ciężko ranny i nieprzytomny Gwardiak trafił do szpitala w Douglas. Łącznie, na leczeniu spędził 11 miesięcy. Kiedy zakończył kurację 29 lutego 1944 r. i przeszedł komisję lekarską, okazało się, że do latania wrócić nie może. Do końca wojny był instruktorem w polskiej szkole pilotażu początkowego 25 (Polish) Elementary Flying Training School w Hucknall.

Rankiem 16 sierpnia 1943 r. do operacji "Ramrod" wystartował 308 Dywizjon Myśliwski "Krakowski" jako osłona bombowców udających się na bombardowanie lotniska St Martin we Francji. Operacja pod wodzą kpt. Józefa Żulikowskiego przebiegała spokojnie, niemniej jednak w okolicy Fecamp ops ostrzegał o możliwości spotkania nieprzyjaciela. Istotnie, nagle od strony słońca pojawiły się Focke-Wulfy. W walkę zaangażowali się: dowódca dywizjonu, por. Olgierd Iliński, kpr. Stanisław Domański, kpr. Władysław Sznapka i st. sierż. Wacław Korwel. Podczas zamieszania ten ostatni zauważył trzy Fw 190 atakujące jednego z kolegów. Natychmiast pospieszył z pomocą, lecz sam także otrzymał celną serię. Trafiony został zbiornik paliwa, posypało się szkło z zegarów w kabinie, pilot został raniony w lewą nogę, stracił także dwa całe palce i pół kolejnego. Pokiereszowany Korwel na niewiele lepiej wyglądającym Spitfirze VB (BM137) ogromnym wysiłkiem dociągnął do angielskiego wybrzeża, wylądował bez podwozia i trafił do szpitala. W Queen Victoria Hospital poddany został operacji plastycznej dłoni, którymi doktor McIndoe również się zajmował, starając się przywrócić poranionym i pozbawionym palcom dłoni tak wiele sprawności, jak tylko było to możliwe. Korwel mimo trwałego kalectwa wrócił do latania bojowego i szczęśliwie doczekał końca wojny. Paradoksalnie, zginął po powrocie do Polski z rąk komunistycznych oprawców...

Kolejnym członkiem klubu został st. sierż. Franciszek Bielawski, pilot 307 Dywizjonu Myśliwskiego Nocnego "Lwowskiego". 21 września 1944 r. wraz z radioobserwatorem F/O Gilbertem L. Fowlerem z RAF wystartował z bazy RAF Church Fenton na lot ćwiczebny za sterami Mosquito NF.XII (HK180). Na skutek awarii silnika samolot uderzył w drzewo, a podczas przymusowego lądowania samolot rozbił się koło wsi Ulleskelf w hrabstwie North Yorkshire i spłonął. Choć obaj lotnicy przeżyli, Bielawski doznał groźnych poparzeń. Został zabrany do szpitala York Military Hospital, skąd trafił do East Grinstead.

22 września 1944 r. wypadkowi uległ st. sierż. pil. Witold Krupa z 306 Dywizjonu Myśliwskiego "Toruńskiego". Pilotując Mustanga III UZ-E (HB871) poprzedniego dnia wziął udział w powietrznej osłonie operacji "Market Garden". Po powrocie z Holandii z dywizjonem wylądował w bazie RAF Friston, a nazajutrz odlecieć miał z powrotem na polowe lotnisko Brenzett. Podczas startu rozbił samolot, doznając poparzeń. Pilot zabrany został do szpitala Princess Alice Hospital w Eastbourne, skąd następnie trafił do Queen Victoria Hospital. Krupa jako jedyny w szerzej znanych wspomnieniach podzielił się z czytelnikami swoimi przeżyciami z East Grinstead. W swojej książce "Lot przez burzę" wspominał:

East Grinstead Hospital jest oddalony około 20 mil od Londynu. Obszerny piętrowy budynek ukryty pod bluszczem, przysłonięty konarami sędziwych dębów - a po bokach dwa nowe, drewniane baraki służące za szpitalne sale: "ward nr 3" [oddział nr 3 - przyp. P.S, W.Z.] i "ward nr 4" - w okresie wojennym przezwane "zakładem morskich świnek"...

(...) Powoli odzyskiwałem pełną świadomość, a wraz z nią ciekawość otoczenia. Przez pierwszych pięć dni - aż do zdjęcia bandaży - gnębi jednak niepewność jak poważne są poparzenia? Czy będę widział na lewe oko? Podciągam się na łokciach, bo leżąc - przez mały otwór w bandażach - mogę oglądać tylko sufit. Chciałbym poznać moja "nową rodzinę". Słyszę śmiechy i żarty. Nadzieja wstępuje w serce.

Zdrowym okiem chciwie przebiegam po łóżkach... i łokcie mi się uginają. Mój sąsiad po prawej ma twarz tak straszliwie zniekształcona, przypominająca jakąś nieludzka maskę... Po spalonych uszach - tylko dwa otwory. Na policzkach i czole jakby pergaminowe łaty przyszyte niefachową ręką. Nos przykryty opatrunkiem. Oczy - wypalone... Palce u rąk powykręcane ogniem jak woskowe świece...

Przenoszę szybko wzrok na lewo - a tam George, który tak zabawia innych, właśnie rozmawia z nim siostra. Głowa w bandażach, gestykuluje resztkami swych ramion, kikuty już bez opatrunku, zaczerwienione... Czuję, że żołądek ucieka do gardła. Opadam na poduszkę mokry, znów wpatrzony w sufit.

(...) Po czterech dniach leżenia w zwojach bandaży mój niepokój staje się coraz bardziej dokuczliwy. Spod opatrunków wydobywa się nieprzyjemny zapach... W trakcie porannej wizyty siostra Helen zauważa podenerwowanie. Z uśmiechem, który nigdy zdaje sie nie opuszczać jej twarzy - zapewnia, że nie ma powodu do zmartwień. Właśnie dzisiaj, po obiedzie - kąpiel i zdjęcie bandaży, golenie, aby zapobiec zakażeniu...

Obiad nie chce mi przejść przez gardło. Jestem zdenerwowany. Niepewność. (...) Po obiedzie prowadza mnie do łazienki. Jack - pielęgniarz, chłop jak dąb - podnosi mnie niczym piórko i zanurza w wodzie. Gdy bandaże dobrze namokną - rozpoczyna się odwijanie pierwszego opatnmku, założonego jeszcze w tamtym szpitalu... Im bliżej ciała, tym bandaże bardziej sklejone. Ból. Wreszcie siostra przecina bandaż od spodu i cała sklejoną warstwę zdejmuje jednym ruchem.

Nie ma skóry - zmieszała się z jakąś ohydna mazią, wsiąkając w opatrunek. Ciało czerwone, jak kawałek mięsa, ale...
- I can see! Ja widzę! - to moja pierwsza radość w ciągu ostatnich kilku dni.

Widzę! Opuchlizna, uciskana dotąd przez opatrunek, opadła - odsłaniając zdrowe oko. Ja widzę!

Z niecierpliwością odbieram lusterko i z pomocą siostry wpatruję się w swoje oblicze. Lewa strona twarzy - jak melon przecięty na pół. Czerwone, napuchnięte mięso. Ucho nieco przypieczone - ale jest!

(...) Samo ciało nie jest spalone, Za wyjątkiem paru centymetrów koło ucha.

(...) Zakładają nowe bandaże - ale już tylko na połowę twarzy. Ręce jeszcze wciąż całe w opatrunkach.

(...) W ciągu następnych dni regularne kąpiele, zmiany opatrunków - dają wspaniałe rezultaty.

Dzisiaj podczas kąpieli wizyta chirurga. To Kanadyjczyk szkockiego pochodzenia, pionier owej metody chirurgii plastycznej polegającej na przeszczepianiu zdrowej skóry pobranej od pacjenta w popalone miejsca na jego ciele. Nie zawsze te przeszczepy przyjmują się. Czasem po 24 godzinach żółkna i odpadają jak suchy pergamin.

W takich sytuacjach Kanadyjczyk po kilku dniach próbuje od nowa... To wciąż jeszcze doświadczalne zabiegi - stad też nazywanie się przez tutejszych pacjentów z odcieniem czarnego humoru "guinea-pigs", świnki morskie. W domyśle - doświadczalne...

Chirurg po obejrzeniu mnie decyduje: operacja jutro.
- Ach, to maleńka świnka tylko. Parę tygodni, mój chłopcze, i będziesz znowu strącał te obrzydłe bąki spod angielskiego nieba...

Minął miesiąc. Operacja udana. Przeszczep się przyjął. Opatrunki coraz mniejsze...

Większość dnia spędzam teraz w parku lub pomagając roznosić posiłki do łóżek.

(...) Mijają dni. Zwykłe, szpitalne dni wypełnione mniej więcej tym samym schematem, tymi samymi rutynowymi czynnościami. (...)

Nasza "ward 4" zaprasza na herbatę Mrs. Stern - do swej posiadłości oddalonej zaledwie 2 mile od szpitala. Wkrótce potem, gdy już przygotowuję się do opuszczenia szpitala i myślę o powrocie do dywizjonu, ból w okolicach ślepej kiszki znów oddaje mnie w ręce lekarzy...
- Lepiej teraz wyciąć, ubijemy dwa wróble jednym kamieniem - orzekł lekarz. - Wrócisz do dywizjonu zdolny do latania na sto dwa!

Jak powiedzieli, tak uczynili. Nazajutrz po operacji czułem się całkiem nieźle, ale wiadomo - na parę następnych dni zostałem skazany na leżenie w łóżku. (...)

Moje "byczenie" - jak to Jurek określił - zbliża się do końca. Wczoraj zdjęli mi ostatnie opatrunki. Jeszcze wieczorek pożegnalny, w sobotę, w ostatni mój szpitalny weekend. Dzięki pomocy siostry Helen, Betty, Mrs. Stern udaje się zorganizować przyjęcie, jakiego pacjenci "ward 4" i pielęgniarki szpitala East Grinstead - dawno nie widzieli...
- To nasz polski przyjaciel, Vick, organizator i fundator tego wieczoru - przedstawia mnie siostra Helen swej szpitalnej przełożonej, która pofatygowała się osobiście... Nie tylko ona. Po chwili wchodzi Betty wraz z naszym chirurgiem, MacIndoo [McIndoe - przyp. P.S, W.Z] - oboje w tradycyjnych szkockich strojach, wyglądają wspaniale! Oczywiście obecni są wszyscy przyjaciele z naszego "ward 4". Atmosfera miła, rodzinna (...) Przy drinkach i dobrze zastawionym stole goście bawią się wspaniale aż do północy.
- Powodzenia w dywizjonie! Good luck! - życzą mi przy pożegnaniu. Żal rozstawać się z przyjaciółmi. Mieszane uczucia towarzyszą mi w ciągu ostatniego dnia pobytu w Grinstead. Z jednej strony mam się z czego cieszyć - wracam cały i zdrowy do dywizjonu, a jeszcze wcześniej wyślą mnie na urlop. (...) Z drugiej strony, gdy przychodzi czas ostatniego spojrzenia na "ward 4", ostatnich uścisków dłoni (lub kikutów, jak u George'a) - jednak robi się smutno... (...)

Członkiem Guinea Pig Club dopiero po wojnie stał się kpr. pchor. pil. Józef Biel z 308 Dywizjonu Myśliwskiego "Krakowskiego". Został on zestrzelony przez niemieckiego myśliwca 8 lipca 1941 r. w czasie lotu bojowego "Circus 40" nad Francją, pilotując Spitfire'a IIA ZF-C (P7845). Ciężko poparzony dostał się do niewoli, w której przebywał do końca wojny. Do Wielkiej Brytanii powrócił dopiero w maju 1945 r. i to wówczas trafił pod skalpel Archibalda McIndoe. W jednej z gazet zachowała się relacja z tego lotu, spisana na podstawie słów Biela:

Nad Francją samolot, pilotowany przez J. Biela, zostaje trafiony przez pocisk artyleryjski w zbiornik z benzyną. Samolot się pali, pali się również mundur. Po rozbiciu budy wyskakuje z wysokości 6 tysięcy metrów. Już dobrze poparzony inż. Biel próbuje otworzyć spadochron prawą ręką - niemożliwe, leci w dół jak kłoda. Resztkami sił udało się otworzyć spadochron lewą ręką na małej wysokości. I oto cud! - spadochron zaczepił o drzewo i zawisł na nim, a J. Biel spadł na orną ziemię, uszkadzając nogę.

Pierwszy z pomocą nadbiega Francuz - rolnik, następnie dwie kobiety i krzyczą po polsku: "Ależ te Angliki się biją!". Otrzymują odpowiedź: "To nie Anglicy - to Polacy". Wielka radość, chcieli ukryć inż. Biela, ale nie udało się. Niemcy zabrali go do szpitala, gdyż był bardzo silnie poparzony na twarzy, rękach i nogach. W szpitalu J. Biel był prawie dwa lata [z czego w niewoli ok. pół roku, resztę po wojnie - przyp. P.S., W.Z], następnie w obozie jenieckim. Po wojnie w angielskim szpitalu zrobiono 27 plastycznych operacji.

Śp. inż. Józef Biel, dyplomowany inż. technologii, był jedynym [informacja błędna - przyp. P.S., W.Z.] polskim członkiem klubu tzw. "Świnek Gwinejskich", liczącego 300 członków. Do klubu należeli lotnicy, poparzeni w czasie ostatniej wojny.

Ożeniony z naczelną siostrą tego szpitala, gdzie zrobiono plastyczne operacje, pozostawił żonę, syna i córkę. Przeżył 68 lat, odznaczony Krzyżem Walecznych oraz medalami polskimi i angielskimi.

W swoim sprawozdaniu z niewoli Biel podawał ponadto, że był leczony przez Niemców w szpitalu w Lille (od 8 lipca do 30 sierpnia 1941 r.) oraz w Brukseli (od 30 sierpnia do 2 stycznia 1942 r.). Zeznał też, że straszono go, że niemieccy lekarze nie zajmą się jego poparzeniami, jeżeli nie zgodzi się na przesłuchanie. Była to oczywiście zbrodnicza praktyka, niedozwolona przez ratyfikowane przez Niemców konwencje dotyczące jeńców.

Plut. pchor. pil. Brunon Biliński w swoich wspomnieniach opisywał spotkanie z Bielem w obozie jenieckim Stalag VIIIB w Łambinowicach (Lamsdorf):

W obozie tym było już kilkunastu Polaków, a w lutym 1942 r. zawitał Józek Biel, który był przysłany ze szpitala niemieckiego, gdzie mu spaloną twarz nieco wyreperowali. O zgrozo! Nie poznałem go wcale! Czułem się całkiem zmiażdżonym, kiedy on, stojąc przede mną powiedział: "Bruno! Nie poznajesz mnie? To ja, Józek Biel!". Przede mną stał człowiek z twarzą okrutnie spaloną, bez włosów i brwi, nosem jak olbrzymi skwarek i uszami spalonymi. Co mogłem mu powiedzieć?! Szybko jednak odparłem: "Ach Józek! przecież, przecież!". Wykrzyknik ten to był jednak wielce wątpliwy. Rękę na przywitanie mi nie podał, obie bowiem ręce były straszliwie popalone. Swąd popalonego ciała wciąż można było czuć koło niego.

Oprócz wymienionych 12 lotników, do klubu należał także kpt. pil. Jerzy Głębocki. Niestety, nie jest jasne, w jakich okolicznościach stał się jego członkiem. Był przedwojennym oficerem technicznym, przeszkolonym w Wielkiej Brytanii na pilota. W latach 1943-1944 latał bojowo w 304 Dywizjonie Bombowym "Ziemi Śląskiej". Co ciekawe, dokładna informacja o ranach czy poparzeniu nie pojawia się nawet w zbiorze opowiadań lotniczych jego autorstwa, wydanym po wojnie pt. "Kurs na Polskę". Głębocki wspomina jedynie, że przebywał w ośrodku rehabilitacyjnym dla lotników. Brak wpisów w dzienniku działań 304 Dywizjonu (Operations Record Book) oraz nienoszenie przez niego Odznaki Honorowej za Rany i Kontuzje sugerują, że rany przez niego odniesione zostały w czasie służby nieoperacyjnej, prawdopodobnie w wypadku w locie szkolnym.

Tabelaryczny opis polskich członków Guinea Pig Club zamieszczono poniżej.

Stopień
Nr ewid.
Nazwisko, imię
Data wypadku
Jednostka
Poparzone (zranione) części ciała
st. sierż. rtg. (F/Sgt)780218Adamczyk Jan11.07.194218 Operational Training Unit 
kpr. pchor. (Sgt)780378Biel Józef08.07.1941308 Dywizjontwarz, kończyny
sierż. pil. (W/O)780313Bielawski Franciszek21.09.1944307 Dywizjon 
kpt. pil. (F/Lt)P-0604Głębocki Jerzy?? 
kpr. pil. (Sgt)781278Gwardiak Edward26.03.19435 Air Observer School 
st. sierż. pil. (F/Sgt)783144Korwel Wacław18.08.1943308 Dywizjondłonie
mjr pil. (S/Ldr)P-1505Krasnodębski Zdzisław06.09.1940303 Dywizjontwarz, kończyny
st. sierż. pil. (F/Sgt)784331Krupa Witold22.09.1944306 Dywizjonskroń
por. obs. (F/O)P-1436Paszkowski Aleksander18/19.08.1941300 Dywizjon 
kpr. pil. (Sgt)792276Podbereski Tadeusz19.09.194216 (P)SFTS 
ppor. obs. (P/O)P-1655Ratajczak Alojzy02.01.194318 Operational Training Unit 
plut. pil. (W/O)792341Skoczylas Ludwik01.04.194218 Operational Training Unittwarz
kpr. strz.794829Stangryciuk Jan02.10.194218 Operational Training Unittwarz, dłonie
 
Razem
13
     

W klubie najwięcej oczywiście było Brytyjczyków (ok. 65-70%), należeli doń też Kanadyjczycy (27%), Australijczycy (8%), Nowozelandczycy (8%) oraz w mniejszej ilości wspomniani Polacy (2%) oraz Czesi. W pierwszej kapitule klubu poza doktorem McIndoe zasiadali też S/Ldr Thomas P. Gleave (wiceprezydent), F/O William Tower-Perkins (sekretarz) oraz P/O P. C. Week. Do pierwszych członków Guinea Pig Club należeli m.in.: Butcher, Dewar, Jack Fleming, Harrison, F/Lt Richard Hillary, F/Sgt Josef Koukal, mjr Zdzisław Krasnodębski, Langdale, Sgt Jack Mann, Shephard, P/O Robert Smith-Barry i inni. Należy również wspomnieć, że z biegiem wojny (od momentu rozpoczęcia bombowej ofensywy Harrisa) coraz większy procent pacjentów stanowił personel bombowy - z czasem 80%.

Guinea Pig Club dorobił się tez własnego hymnu. Zdzisław Krasnodębski, co warto podkreślić, wielokrotnie był gościem honorowym na powojennych spotkaniach członów klubu. Po śmierci sir Archibalda McIndoe (zmarł w nocy z 11 na 12 kwietnia 1960 r.; jego prochy znajdują się w kościele RAF St Clement Danes) prezydentem klubu został mąż królowej Elżbiety, książę Filip, pełniący tę honorową funkcję do dziś. Na terenie Queen Victoria Hospital w 1994 r. otwarto muzeum związane z działalnością fenomenu w dziedzinie chirurgii plastycznej, jakim był McIndoe wraz ze swoimi podopiecznymi. Pozostali przy życiu członkowie Guinea Pig Club każdego roku spotykają się w wrześniu. We wcześniejszych latach powojennych organizowano również dancingi, a jeden z klubowiczów W/O Bill Foxley - były nawigator, stał się znany z roli Squadron Leadera Evansa w filmie "Bitwa o Anglię" z 1969 r. Często spotkania Guinea Pig Club odbywają się w różnych częściach Wielkiej Brytani czy świata, np. w Pradze w 2000 r. To ostatnie zorganizował członek klubu i były czeski lotnik - W/O Alois Šiška. Dwa razy do roku wydawany jest też specjalny klubowy magazyn. Ostatnim żyjącym Polakiem należącym do tego klubu jest Jan Stangryciuk-Black. Pomimo upływu ponad 70 lat od tamtego strasznego wypadku w Bramcote, twarz i dłonie pana Jana wciąż są okaleczone. Pan Jan jest człowiekiem niezwykle pogodnym i zadowolonym ze swego życia.

Ciągle jednak wracają koszmary - mówi - bolesna pamięć wraca do tamtych dni. Często widzę twarze poległych kolegów.

Piotr Sikora, Wojciech Zmyślony

Poparzona i zarośnięta twarz Zdzisława Krasnodębskiego. Ciemne na czarno-białym zdjęciu plamy to fragmenty przeszczepionej skóry.
Golenie dowódcy "Kościuszkowców". Zdjęcia tego rodzaju wykonywane były także w szpitalu w East Grinstead przez zespół doktora McIndoe, jako część dokumentacji medycznej.
Łydki mjr. Zdzisława Krasnodębskiego, które, jak widać, również uległy mocnym poparzeniom.
Poparzony mjr Zdzisław Krasnodębski dekorowany w szpitalu Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari przez Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego. East Grinstead, 5 października 1940 r.
Kpt. Zdzisław Krasnodębski chwilę po dekoracji przez Naczelnego Wodza. Zwracają uwagę wciąż niedowładne dłonie i zczerniałe paznokcie.
Archibald McIndoe w towarzystwie swoich pacjentów, weteranów bitwy o Anglię: mjr. Zdzisława Krasnodębskiego (z prawej) oraz Czecha P/O Josefa Koukala przed szpitalem w East Grinstead, 1944-1945 r.
St. sierż. rtg. Jan Adamczyk.
Kpr. pchor. pil. Józef Biel.
Sierż. pil. Franciszek Bielawski.
St. sierż. pil. Wacław Korwel siedzący na masce Jeepa Willysa w towarzystwie (od lewej) kpr. Ludwika Kuczyńskiego i ppor. Henryka Krakowiana. Belgia, zima 1944-1945 r.
Ppłk pil. Zdzisław Krasnodębski ponad sześć lat po operacji: na jego twarzy z trudem wypatrzeć można ślady dawnych poparzeń. Na mundurze, nad baretkami odznaczeń, widoczna jest Odznaka Honorowa za Rany i Kontuzje. Zdjęcie wykonano w dniu uroczystości rozformowania 303 Dywizjonu w Hethel 27 listopada 1946 r.
St. sierż. pil. Witold Krupa.
Plut. strz. Jan Stangryciuk (z prawej), który po ciężkim poparzeniu w październiku 1942 r. i serii operacji plastycznych na własną prośbę wrócił do latania. W 300 Dywizjonie odbył kilka lotów bojowych.
Por. obs. Aleksander Paszkowski.
Kpr. pil. Tadeusz Podbereski.
Sierż. pil. Ludwik Skoczylas.
Wellington I NZ-G (Z1072), na którego pokładzie zginęli 11 lipca 1942 r. ppor. pil. Michał Mazurkiewicz, sierż. pil. Antoni Kosturkiewicz oraz pasażer ppor. Jan Pietraszek z 1 Korpusu Polskiego, a siedmiu kolejnych lotników odniosło rany (w tym st. sierż. rtg. Jan Adamczyk - późniejszy członek Klubu Świnki Morskiej).
Wrak Wellingtona IC [??]-C (DV802) z 18 Operational Training Unit, na pokładzie którego 2 października 1942 r. zginęli kpr. pil. Marian Hesse i kpr. pchor. rtg. Edmund Mistecki, a kpr. strz. Jan Stangryciuk odniósł rany.
Inne ujęcie Wellingtona IC [??]-C (DV802).
Lysander TT.III G-5 (T1444) z 5 Air Observer School, na którym wypadkowi uległ 26 marca 1943 r. kpr. pil. Edward Gwardiak. Samolot sfotografowano w locie nad Morzem Irlandzkim, u wybrzeży Wyspy Man.
Grający na pianinie Archibald McIndoe ze swoimi byłymi pacjentami, członkami Guinea Pig Club. Mimo operacji, twarze wielu z nich wciąż noszą ślady dawnych ran i poparzeń.
Doktor Archibald McIndoe
Jedno z powojennych spotkań Guinea Pig Club: pierwszy z prawej stoi Jan Stangryciuk, z lewej Stanley Crampton.
Inne ujęcie z tej samej imprezy, tym razem Jan Stangryciuk widoczny jest jako drugi od prawej.
Okładka książki "Kurs na Polskę" autorstwa Jerzego Głębockiego (z podobizną autora), będącej zbiorem reportaży i opowiadań na temat Polskich Sił Powietrznych. Niestety, autor nie opisał swojego wypadku i pobytu w szpitalu w East Grinstead.
Książka lotów st. sierż. pil. Wacława Korwela z wykonanym czerwonym atramentem wpisem dotyczącym lotu bojowego z 16 sierpnia 1943 r., w czasie którego lotnik odniósł rany. Obok widoczna jest wykonana przez kogoś innego adnotacja: "Wrócił ciężko ranny z nad celu. Spotkanie około 40 F.W. 190 na 12 Spitfire".
Karta członkowska Guinea Pig Club należąca do Wacława Korwela.
Okładka klubowego magazynu.
Zaproszenie na bal klubowy.
W/O Bill Foxley w filmie "Bitwa o Anglię" jako aktor grający S/Ldr Evansa.